Podjęcie studiów

[Teresa Rozbicka – Szuchnik]: Na Katolicki Uniwersytet Lubelski trafiłam przypadkiem, jak zresztą większość z nas. Jestem warszawianką i – jak logika wskazuje – powinnam studiować na UW, jak mój Ojciec, ale w PRL nic nie było logiczne.

Nie dostałam się na warszawską uczelnię, bo coś się władzom nie podobało w moim pochodzeniu. Mojej rodzinie – o starych tradycjach – nic co polskie nie było obce, więc ani ja, ani moja siostra nie dostałyśmy się na studia. Szok był wielki, tym bardziej że dopiero w końcu lipca kończyłam 17 lat i o żadnej pracy nie mogło być mowy.
Rozwiązanie przyszło samo, w końcu października przyjechał przyjaciel rodziny, jezuita, który mój problem rozwiązał błyskawicznie: napisał list polecający do ówczesnego dziekana Wydziału Nauk Humanistycznych i wysłał mnie do Lublina (gdzie zresztą przyjęto by mnie i bez tego). Tak od 2 listopada 1951 r. – z kilkutygodniowym opóźnieniem – zostałam studentką filologii polskiej.
Kiedy znalazłam się na Uniwersytecie, zrozumiałam, że to jedyne miejsce, gdzie mogę się jakoś uchować, zważywszy na mój „niewyparzony język”. KUL był wtedy dla nas oazą (...) wolności, w której żyliśmy bezpiecznie, biednie, ale pracowicie i w miarę wesoło. Z prozą życia w socjalizmie spotykaliśmy się przeważnie po przyjeździe do domu czy w czasie wakacji.


[Józef Psotek]: Nie trafiłbym na KUL, gdybym z Uniwersytetu Warszawskiego nie otrzymał zawiadomienia, że nie zostałem dopuszczony do egzaminu wstępnego (stryj mieszkał w USA, wuj był misjonarzem...).

[Halina J. Rozwadowska – Milczarska]: Na Katolicki Uniwersytet Lubelski trafiłam przypadkiem. Po prostu tzw. powiat (czytaj: powiatowy komitet PZPR) nie wysłał moich dokumentów na Uniwersytet Warszawski, ponieważ byłam niepewna ideologicznie (Ojciec – były legionista, dawny ziemianin, choć już bez ziemi, brat – uczestnik Powstania Warszawskiego, no i nazwisko „nieprzystające” do czasów!). Na szczęście mój dawny prefekt ks. Rosa (wyrzucony z liceum, bo miał „wrogie” kazania), polecił mi KUL jako uczelnię dla ówczesnych „wyrzutków” społeczeństwa. I dobrze się stało, bo na tej „wyspie wolności” żyło się wspaniale, choć nie zawsze wystarczało na stołówkowy obiad. Ale kto by się tym przejmował, skoro przebywało się wśród swoich tak profesorów, jak też swoich koleżanek i kolegów!

[Maciej Wrzeszcz]: Na początek więc dwa wyznania autodemaskatorskie, po których być może głos zostanie mi przykładnie odebrany. Wyznanie pierwsze: polonistyka na KUL – u mnie była moim wymarzonym wyborem, ale rezultatem zbiegu przypadków. Po zdaniu matury chciałem – idąc w ślady mojego Ojca – zostać prawnikiem. Starałem się o indeks na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Jako element obcy klasowo nie zostałem jednak przyjęty (mój Ojciec był przedwojennym prokuratorem, potem doradcą biskupa kieleckiego Czesława Kaczmarka; gdy ja studiowałem, siedział wraz z biskupem w słynnym X Pawilonie Więzienia Mokotowskiego). W konsekwencji szeregu zdarzeń, trochę przez wysoką protekcję, wylądowałem – sporo już po rozpoczęciu roku akademickiego – na polonistyce KUL – u. Bogu do dziś dziękuję, że tak się stało. Już z dyplomem kulowskim w kieszeni zacząłem potem studiować wymarzone prawo na UW. Wytrzymałem jeden semestr: zmarksizowana szkółka, którą mi tak zaserwowano, wydała mi się po latach spędzonych na prawdziwym uniwersytecie nie do zniesienia.

[Bohdan Królikowski]: W czerwcu roku 1951, na krótko przed złożeniem papierów w dziekanacie Wydziału Nauk Humanistycznych KUL, przejrzałem informator dla kandydatów na studia. Pisano w nim, że historyk może liczyć na zatrudnienie w szkole, bibliotece i archiwum. Kropka. Za to dla polonistów... ho ! ho ! Czego tam nie było. Na początku co prawda też szkoła i biblioteka, ale potem wydawnictwa, redakcje, radio, telewizja, teatr itd. Cóż, w liceum uchodziłem za niezłego polonistę. Zrezygnowałem więc z planów zostania historykiem.

[Andrzej Albigowski]: Studia na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim rozpocząłem z konieczności. Jako syn „kułaka” nie mogłem liczyć na przyjęcie do uczelni państwowej. Zdecydowała także znajomość mego wuja Jana Kuźniara, późniejszego wydawcy dzieł wszystkich Juliusza Słowackiego, z prof. Czesławem Zgorzelskim. I choć nigdy tej znajomości nie wykorzystałem, był to impuls do podjęcia studiów w Lublinie.


WSPÓŁPRACA

ikona
ikona
ikona
ikona
ikona