Pierwszy aparat, którym robiłem zdjęcia, to był Polaroid. Rok 1980, w mojej rodzinnej miejscowości pojawił się amerykański Żyd, który szukał śladów swojej młodości. Prosił, żeby mu zrobić zdjęcie tym Polaroidem.

To jest fajne. Od razu widzi się, czy wyszło.

 

No, fajne, ale chyba jeszcze fajniejsze jest zobaczenie tego cudu optycznego w ciemni.

Wie pan, to ciężkie doświadczenie. Mnie to irytowało. Praktycznie cały pierwszy rok na fotografii na poznańskiej ASP to fotografia analogowa. A w związku z tym wiele godzin w ciemni. Tam przychodzili na studia ludzie już z jakąś praktyką. A ja w tym temacie byłam nierozgarnięta. Wywoływałam jedną fotografię po dziesięć razy. A to mi zdjęcie „uciekało”, a to mi brązowiało... Ale rzeczywiście, sam proces, pomijając te trudności, jest ciekawy.

 

Jak wygląda edukacja fotografa na ASP?

Zalicza się pracownie kolejnych profesorów. Oni każą realizować jakiś temat. Na przykład jeden z nich wymyślił, że mamy zrobić obraz w obrazie. Im mniej dosłownie potraktowany zostanie temat, tym lepiej. A więc żadne tam zrobienie zdjęć malunkowi. Ja wymyśliłam ujęcie ludzi w starym przedziale kolejowym, ujęcie robione z korytarza wagonu. Tak, żeby za tymi ludźmi był w oknie pejzaż, jakby obraz. Nie zrealizowałam jednak tego projektu. Ja nie lubię sztywnych ram. A na takich zajęciach wykładowcy nierzadko oczekują, że się zrobi projekt pod nich, że się człowiek dopasuje. Najfajniejsze zajęcia tego typu były u prof. Kurki. Dostaliśmy napisany przez niego dłuższy tekst, mieliśmy ten utwór zinterpretować i zrobić pod to coś swojego, oryginalnego.

 

Tak zupełnie szczerze: trochę tego nie rozumiem. Gdzieś u zarania sztuki fotograficznej tkwi takie marzenie, żeby wiernie odbijać rzeczywistość. Gdzie tu miejsce na oryginalność?

Ale nie widzimy tego samego. Siedzimy na przykład w archikatedrze, patrzymy na te same sprzęty, ale czy na pewno widzimy to samo i tak samo? Ja nie mam co do tego pewności. Fotografia to sztuka pokazywania nawet zwykłej rzeczy, ale w jakiś intrygujący sposób.

 

Coś w tym jest. Ja na przykład słucham mojego głosu teraz i pani słucha mojego głosu. Ale jakbym to nagrał i odsłuchał, to dla mnie mój głos brzmi inaczej z odtworzenia, niż gdy go słyszę, mówiąc. Bo ja siebie zwykle słyszę jakby nieco od środka. A Pani mnie z zewnątrz.

To podobnie z portretem. Trzeba wydobyć z twarzy to coś, czego na pierwszy rzut oka nie widać. Robi się ludziom zdjęcia portretowe, poprzedzając to obserwacją. Próbuje się uchwycić, kiedy, w jakiej sytuacji, w jakim świetle widać człowieka najlepiej. Ale są też takie projekty fotograficzne, gdy artysta fotografuje ludzi np. z ukrycia podczas podróży metrem. I ich twarze znacznie różnią się od tych, które mają na zdjęciach w swoich dokumentach.

 

Monotonia podróży hipnotyzuje, maska opada.

Tak samo we śnie. Nasze twarze, gdy śpimy, też wyglądają inaczej. Zresztą, ktoś realizował również taki projekt fotograficzny. Wie pan, ja w ogóle przygodę z fotografią zaczynałam od autoportretu.

 

Selfie?

Nie. Wyjątkowość selfie polega na robieniu sobie zdjęcia z ręki. To jest jednak specyficzne ujęcie. Ja ustawiałam aparat na statywie, ustawiałam czas do zwolnienia migawki i w ciągu tych kilku sekund stawałam przed obiektywem w odpowiednim miejscu, ustawiałam się. Selfie to jednak nie jest autoportret fotograficzny. Tak moim zdaniem.

 

Dzisiaj w fotografię bawi się wiele osób.

Teraz prawie wszyscy są fotografami. I nie chodzi nawet o to, że każdy ma aparat w telefonie. Wiele osób ma lepszy sprzęt niż ja, ale robią gorsze zdjęcia. Taki to paradoks. Z drugiej strony, jest wielu dobrych fotografów. Naprawdę dobrych. Tylko że w tym zalewie obrazków dzisiaj ciężej się wybić. Może nawet jest tak, że jest fotografów za dużo. Mam znajomych robiących świetne zdjęcia, ale o sukcesie w tym zawodzie decyduje chyba tylko przypadek, łut szczęścia.

 

A Pani jeszcze fotografuje? Pracuje Pani w tym zawodzie?

Robię to naprawdę niezbyt często. Znajomi muszą mnie dość długo i intensywnie prosić, żebym zechciała zrobić jakieś zlecenie. Wie pan, mnie się najczęściej teraz nic nie chce. Najchętniej to leżę. Gdybym dzisiaj po powrocie do domu powiedziała chłopakowi, żebyśmy gdzieś pojechali, gdziekolwiek, gdzieś w Europę, to on by się natychmiast spakował i wyjechał ze mną. Mając dwadzieścia złotych w portfelu. Ja tak nie potrafię.

 

Trudno mi w to uwierzyć. Mówi to osoba, która pierwszych studiów nie skończyła z powodu permanentnego party hard.

To jednak dwie zupełnie inne sprawy i nie ma co tego porównywać; aby rzucić wszystko z dnia na dzień i wyjechać trzeba być człowiekiem w jakimś sensie odważnym, nie bać się konsekwencji. Ja tu nie mówię o wyjechaniu na wakacje, na dwa tygodnie, a o pozostawieniu szkoły, pracy, rodziny, która w moim przypadku nie byłaby zadowolona z takiego obrotu sprawy. Musiałabym przeciwstawić się wszystkiemu, czego uczono mnie od dziecka. Mieć odwagę, by przestać spełniać czyjeś oczekiwania, przekroczyć jakąś niewidzialną granicę. O to chyba w tym życiu chodzi. Dla niektórych to jest banalnie proste, dla mnie nie. Do „permanentnego party hard” nie potrzeba nic z tych rzeczy. Są proste, techniczne sposoby, których zastosowanie sprawia, że życie staje się fajne, coś zaczyna się dziać. Ja mimo tego, że nie wyszło mi z tą fotografią, z tymi studiami, to bardzo miło wspominam tamten czas, poznałam fajnych ludzi i mam masę dobrych wspomnień.

Autor: Artur Truszkowski
Ostatnia aktualizacja: 26.02.2015, godz. 10:40 - Artur Truszkowski