17 grudnia 2009

Etiudowo - wigilijnie "Betlejem w nas"
Na scenie...
Cośmy tam tworzyli, tworzyli, no i wytworzyliśmy... Z racji doboru muzyki (Ciechowski, Republika) to nasi panowie mieli szansę wykazać się wokalnie;). Ksiądz na każdej próbie prosił ich aby pokazali, że umieją śpiewać "z jajem". No i chłopcy nawet się postarali. Choć tak osobiście to nie zaliczyłabym tej etiudy do naszych najbardziej udanych występów: półplaybacki "śpiewały" głośniej niż my, a grupka biznesmenów do której należałam tak się obłożyła rekwizytami, że nie wyrobiliśmy. Bo jak tu sprawnie operować rekwizytami mając na przykład: gazetę, telefon i kilka par kluczyków samochodowych? Do tego by się przydała dodatkowa para rąk.
Przez zaspy i zamiecie...
Tamtego wieczoru ITePków gościła pani Iza Kawczyńska na dalekich Abramowicach. Zima jak zwykle zaskoczyła drogowców (po raz nie wiadomo który w tym roku) więc dojechać było, delikatnie mówiąc, trudno. Czekałam na przystanku prawie godzinę. Myślałam, że dojadę jako ostatnia. I jakież było moje zdziwienie i radość gdy dwa przystanki po mnie do 151, które przyjechało chyba cudem, wsiadła cała chmara itepkowych. I dojechaliśmy razem. A potem jeszcze trochę pobłądziliśmy razem szukając na końcu Lublina domku Izy...
Anioły w nas...
Ciepły i serdeczny to był wieczór. Trochę po kolędowaliśmy, napełniliśmy brzuszki i odbyliśmy wiele rozmów. Było radośnie i dobrze, tak domowo... I wydarzyło się kilka rzeczy zgoła mało spodziewanych... Elka przyniosła ze sobą tajemniczą torebeczkę do której każdy musiał sięgnąć. A gdy już sięgnął wyjmował ślicznego, robionego ręcznie aniołka. Mój miał zieloną sukienkę i grał na trąbce:). Zaś Anton zaskoczył nas w inny sposób. Gdy wychodził (wiadomo, do akademika trzeba wrócić wcześniej) chciał zaśpiewać kawałek ukraińskiej pastorałki na pożegnanie. Nikt właściwie nie zwrócił uwagi, że on już się zbiera. Aż do momentu, w którym zaczął śpiewać... Po pokoju rozlał się słodki i gęsty głos, kojarzący mi się z miodem. Rozmowy i  życzenia powoli cichły, najpierw w pokoju, potem w kuchni, na korytarzu, na schodach... Wszyscy zaskoczeni słuchali Antona. I wtedy on zawstydzony przerwał... Cóż, wszystko co dobre, musi się kiedyś skończyć...
Miłe było to, że tamtego wieczoru ksiądz obdarował każdego tajemniczą kopertą z dobrym słowem w środku :). Miłe było to, że szczęśliwi posiadacze czterech kółek rozwieźli ostatnich spóźnialskich do domu :). Cóż, taki wieczór zdarza się raz w roku. A potem długo, długo się go wspomina... :)  

19.11.2009: Prorock

To było trzecie podejście do Prorocka. Ostatnie szansa, żebyśmy pokazali co potrafimy. Przed spektaklem ksiądz zwrócił nam uwagę żebyśmy pilnowali napięcia w "Nad rzekami złudzeń" i trochę bardziej się ruszyli na "Cudownym Wodzu" (ja się starałam, nawet bardzo się starałam).
Przed spektaklem miałam mega urwanie głowy - moi znajomi mieli odebrać bilety tuż przed 18, musiałam koordynować ludzi od sprawdzania biletów, a do tego zapodziały mi się rekwizyty. Ok.17.30 biegłam po garderobie mamrocząc pod nosem: "Gdzie jest moja paczka po papierosach?" (znalazła się w wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki). Ok.17.45 zaczepiałam wszystkich pytając: "Czy ktoś widział moją pieszczochę?!" (znalazła się pod rozerwaną poszewką plecaka).
Sam spektakl był radosny i bez większych wsyp. Gdy po dobrze wykonanej robocie schodziliśmy ze sceny ludzie ochoczo bili nam brawo. Tymi, którzy najbardziej szaleli na widowni byli Ania C. i Marcin K.. Wtedy w Tomku zbudziły się odruchy narcystyczne. Akurat sprowadzał ze sceny Marysię Brzezińską i mnie. Słysząc oklaski odwrócił się i posłał całusa w stronę widowni (skomentował to potem : "To było takie mundkowe")
Sprzątanie po spektaklu trwało prawie tak samo długo jak sam spektakl. Gdy już się z nim uporaliśmy Tomasz powiódł nas do Quattro. Zebrała się całkiem niezłą ekipka: Ola ze swoją koleżanka Kasią, Ela, Marysia B. i Marysia M., Ruda z Kubą, Tomasz, Aga K. i ja. Mimo problemów z lokalem i obsługą bawiliśmy się całkiem nieźle. Było grzane piwo, pizza i sałatki. Obgadaliśmy spektakle, obejrzeliśmy "demoniczne" zdjęcia Tomka - po prostu miło spędziliśmy czas w dobrym towarzystwie. Myślę, że zasłużyliśmy sobie na to.

18.11.2009: Prorock
Hasłem podsumowującym ten spektakl mogło by być określenie "spadek napięcia". Pewne rozluźnienie popremierowe się po prostu czuło... Monia omal nie uniknęła męczeństwa w piecu ognistym ;P, a przed "Mene..." nie wszystkie kapłanki weszły na scenę na czas. Nie znaczy to jednak, że nie przeżyliśmy kilku emocjonujących chwil.
O 16, już w czasie próby, Ruda stwierdziła, że zgubiła kolczyki, które miała jako kapłanka. A bez kolczyków ona nie wystąpi! Pobiegłam więc z nią na poszukiwanie kolczyków. Kupiłyśmy jakieś badziewie i błyszczący wizerunek kapłanki został uratowany. Zaś podczas "Błogosławcie Panu" objawiła się wielka chwała Pana w ogniu. Przed spektaklem nasączałam dżins w "ognistej misie" podpałką. Kacper stwierdził, że robię to mało profesjonalnie i osobiście nasączył dżins raz jeszcze. Kiedy Anton zapalił te misę na scenie to płomienie buchnęły jak z pieca ;P. Madzia, która trzymała misę na początku piosenki cały czas patrzyła na mnie błagalnym wzrokiem "Weź to ode mnie!" Kiedy już misę zabrałam to sama nieźle musiałam się z nią pomęczyć - gasiłam ją w kulisach przez kilka minut i to w z asystą Kuby.
Na koniec dorzucam jeszcze kilka tekstów zasłyszanych w kulisach:
"-A to czyje?
-Któregoś z Bogów.
-Ale którego?
-Chyba Tekela..."
"Ruda :-Ja nie chcę spotkać księdza po spektaklu!
Kuba: -Ja też nie chcę się widzieć z księdzem po spektaklu!"
"Kuba: -Ale mi się tyłek poci w tych spodniach! One są chyba z lateksu..."
"Kacper: -Mam już skórzane spodnie i skórzaną kurtkę. Muszę sobie jeszcze tylko Harleya sprawić..."

14.11.2009: PROROCK – premiera

Od początku października większość z nas żyła niemal wyłącznie zbliżającą się premierą... Próby (już nie dwa razy w tygodniu ale trzy lub cztery), bieganie po mieście w poszukiwaniu elementów do kostiumów, godziny spędzone w kantorku na robieniu dekoracji, wizyty w mediach, promowanie „Prorocka” jak tylko się da i gdzie tylko się da... Emocje były duże – zwłaszcza ksiądz jak zwykle narzekał: za mało emocji na scenie, za cicho śpiewacie, nie ma plakatów na KUL-u, klatki dla Boga ciągle niegotowe i takie tam. Zdarzały się na próbach sytuacje ciekawe jak na przekład wtedy gdy ksiądz biegał po scenie klnąc i wrzeszcząc tak, że aż się zapluwał bo Bartek była za mało wyrazisty i ksiądz chciał mu pokazać jak „to” powinno być.

Dla mnie najbardziej męczący był ostatni tydzień – było tyle rzeczy do zrobienia: poprawić kostium, pomóc przy robieniu dekoracji, zorganizować ludzi do sprawdzania biletów, pójść na audycję do radia, zrobić etiudę na bankiet popremierowy... I już miałam tego naprawdę dość – brakowało mi czasu na moje prywatne sprawy...  Czekałam na dzień po premierze jak na światło poranka;)

W sobotnie przedpołudnie zebraliśmy się w Auli na Eucharystii (co by wszystko co miało się odbyć odbyło się w imię Boga) a potem jazda z próbą generalną! O zawał serca niemal przyprawiła mnie sprawa misy z ogniem. Najpierw nie było z czego zrobić „znicza” (finalnie musiałam po prostu pociąć jedne z moich dżinsów. Gdy „znicz” już powstał to powstał równocześnie problem co zrobić żebym sama się od tej misy z ogniem nie zapaliła (stojąca obok Madzia machała flagą centralnie przed moim nosem). Na szczęście wystarczyła zmiana miejsca na scenie i motyw płonącego chrześcijanina na spektaklu premierowym się nie pojawił.

Nadszedł wieczór. Aula wypełniła się ludźmi – w znakomitej większości osobami z naszych rodzin, znajomymi, no i wiernymi fanami. A my w kulisach świrowaliśmy – co chwila ktoś rzucał jakiś tekst ze spektaklu (najchętniej „Obyś żył wiecznie!”) a pozostali wybuchali śmiechem, Madzia nie mogła znaleźć swoich glanów, dziewczyny ćwiczyły półgłosem „Błogosławcie Panu”. Słowem - nie szło się skupić. A tego tak bardzo chciał ksiądz – skupienia. Bo „Prorocka” mieliśmy zagrać głównie na emocjach. Aga Kościelecka i Mundek zarzucili zgrabny wstęp i wyszliśmy na nasz „dworzec”.

Spektakl był jakiś taki „szybki” - zdawało mi się, że od „Wschodzącego słońca” do „Błogosławcie Panu” minęła tylko chwila. Trochę problematyczne były „helikopterki” - daleko mi jeszcze do perfekcji w utrzymywaniu ciała w jednej pozycji przez kilka minut. Ale to na „Cudownym wodzu” rozruszałam się za wszystkie czasy – Radek był wdzięcznym obiektem do adoracji i zrobiliśmy całkiem niezłą imprezkę. Gdyby jeszcze w kubeczkach było coś innego niż sok porzeczkowy. Większych kłopotów technicznych podczas spektaklu nie było – tyko misa z ogniem nie dała się zagasić. No ale to powinniśmy przewidzieć. Finał zaśpiewaliśmy z powerem – było w nim dużo prawdy i emocji.

Po spektaklu nastąpiły podziękowania (dziękowaliśmy my, dziękowano nam) i gratulacje. A następnie oczywiście sprzątanie. Ekipa robiąca parodię na bankiet (w tym ja) prawie chodziła na rzęsach – nie było żadnej wspólnej próby, a wystąpić trzeba było lada chwila... Poszliśmy więc do męskiej łazienki i zrobiliśmy „próbę” - bez muzyki, przy ścianie z pisuarami... A potem podreptaliśmy z naszym dziełem do sali bankietowej by uraczyć nim zgromadzonych. Podsumowując naszą etiudę krótko napiszę - była to nie tylko parodia motywów z „Prorocka” i księdzowego sposobu prowadzenia prób. Była to parodia naszej parodii. Najwięcej śmialiśmy się chyba my sami – zarówno z przedstawianych „treści”, jaki i z „formy” przekazu (bo nikt, poza Kubą, który miał „scenariusz”, nie pamiętał jakie sceny są po kolei.

Pod koniec bankietu znowu miałam skos adrenaliny – moja młodsza siostra, którą przyprowadziłam na tę imprezkę, poszła sobie na spacerek po KULu nic mi nie mówiąc. Wrrr... Gdy tylko  znalazłam siostrę to natychmiast oddelegowałam ją do mojego mieszkania, a sama z ekipką pojechałam do „Kazika” na disco. Muza była transowa. Ale skoro już trafiłam na imprezę to zaczęłam tańczyć. Szybko pozbyłam się butów i oporów.

A dziś siedzę „zmarnowana” przed kompem, głowa mnie jeszcze boli od tego „transu” i już nie mogę się doczekać kolejnego spektaklu i kolejnej imprezy w gronie ITP.

Żegnaj Peer Gyncie!  23.09.2009

Staruszek „Peer Gynt” niemal doszedł do wieku dwóch lat. I trzeba go było pożegnać. Stało się to podczas Lubelskiego Festiwalu Nauki. Zagraliśmy dwa spektakliki – pierwszy o 11, drugi, ten „zielony”, o 19. Przedpołudniowy miał być bez żadnych udziwnień. Cóż, nie do końca tak wyszło...

Tuż przed pierwszym spektaklem Bartek Drozd stwierdził, że zgubił swoje „weselne” buty. Ktoś zaproponował mu nałożenie adidasów (przecież to Wesele ;)). Buty się zaraz znalazły ale okazało się, że para składa się z dwóch lewych ;P. No i Bartek wyszedł w dwóch lewych butach na scenę. Ja zaś doświadczyłam grozy podczas Wesela bo gdy robiliśmy „węża” poczułam, że rajstopy mi się zsuwają... Oj! Ale jakoś wytrzymałam do końca.

A wieczorny spektakl... Uf, tu było mnóstwo zabawy. Wiele osób myślało nad tym jak spektakl „zazielenić”;). Niektóre atrakcje zostały zaplanowane, a niektóre wyszły spontanicznie - Aga Kościelecka użyła w scenie Królowej z Jeziora żelków - miśków zamiast żelków - robaków, bo podczas porannego spektaklu „ktoś” jej wszystkie robale wyżarł, a dziewczyny które kupowały „przynętę” na wieczór w pośpiechu się pomyliły..Z pozostałych atrakcji warto chyba wspomnieć toast na cześć Księdza Dyrektora podczas Wesela (bo ksiądz akurat tak przypadkiem tego dnia urodziny obchodził i plakacik z życzeniami (także dla księdza) rozwinięty podczas Finału. Motywem przewodnim Wesela były kulowskie krówki - częstowaliśmy się nimi wzajemnie na scenie, a nawet rzucaliśmy nimi w publiczność. I, nawet biorąc pod uwagę to, że scena weselna ze swej natury miała być i była zawsze głupkowata, trzeba powiedzieć, że to Wesele przeszło w groteskowości samo siebie ;). Zgodnie z życzeniem księdza udziwniłam mój wygląd i zachowanie bardziej niż zwykle. Wyszłam w moim babciowym stroju ale z dodatkiem kanarkowożółtych rajstop (które kiedyś kupiłam do „Wieży Babel”) i świecących adidasów na pomarańczowych korkach. A na głowie miałam bardzo modną fryzurę a'la lata osiemdziesiąte (by Mundek of course) Ubawiłam się setnie. Publiczność chyba też;). W scenach z Arabkami i Kapłankami dziewczyny pozmieniały coś na szybko. Niektóre motywy nieźle im wyszły (np. kreacja Anitry na Dodę) A Finał... Śpiewaliśmy i tańczyliśmy ze świadomością, że to już ostatni raz w tym spektaklu i z tym składem... Było to przeżycie ciut patetyczne... Ale piękne :)!

Po spektaklu nastąpiły podziękowania. My odchodzącym z teatru „staruszkom” daliśmy róże na pożegnanie, a osoby z pierwszego składu „Peer Gynta” zaskoczyły nas rozdając baloniki z tekstami ze spektaklu ;). Gdy uporaliśmy się ze sprzątaniem pobiegliśmy na bankiet. A tam – wyżerka i gratulujący nam znajomi. No i obowiązkowo – scenka. Tomek Ducin jako ksiądz i trio Aga W., Becia oraz Ola C. jako Pasterki tudzież Miss Kiss. Niemal pokładałam się ze śmiechu (jak większość widzów zresztą. Ksiądz był chyba trochę zdezorientowany ale „Flaszkę Laszka” przyjął .

Ostatnim punktem tego wieczoru było disco w Czekoladzie. Tłok był niesamowity, nie przeszkodziło to jednak tym najbardziej „narwanym” w potańczeniu sobie. Ja dwie godziny przesiedziałam przy stoliku – nawet jakby było gdzie tańczyć to mi nogę prawie odejmowało z bólu i jedyną możliwością spędzenia czasu było grzeczne siedzenie i przeglądanie się jak inni się bawią ;P. Zmyłyśmy się z Agą K. zaraz po północy. A gdy wracałyśmy żółwim tempem na Księżycową dowiedziałam się, że Wdówka była matką Aslaka. Po dwóch latach się dowiedziałam! A więc ten ograny „Peer Gynt” do ostatniej chwili ukrywał przede mną jakieś sekrety ;P! Szkoda staruszka... Fajny był.

WARSZTATY TEATRALNE W GÓRECKU KOŚCIELNYM 16-29 VIII 2009

 Krzesło z atestem BHP (Bezpieczeństwa i Higieny Podbrzusza ;))
Trzeci dzień warsztatów, wieczór. Duża sala podzielona na widownie i oświetloną scenę. Ksiądz „didżejuje”. To mini playback show. Prezentujemy się w piosenkach z Kabaretu Starszych Panów... Jest śmiesznie i wzruszająco. A czasami i strasznie... Posłuchajcie;).

Drzwi otwierają się z hukiem i wchodzi kobieta w szlafroku. Wlecze za sobą związanego i zakneblowanego faceta w piżamie. Sadza gościa na krześle i wyjmuje nóż. Co się dzieje? A no chyba jakaś mała kłótnia się szykuje. Facet wypluwa knebel i krzyczą na siebie. Kobitka ostrzy nóż by pod koniec piosenki wbić go... w krzesło między uda przerażonego faceta.
A teraz małe wyjaśnienie – była to po prostu moja etiuda „No co ja Ci zrobiłem?!” w której Bartek Jasiocha służył mi za „rekwizyt”;). Wszystko było oczywiście wcześniej uzgodnione i przećwiczone, a krzesło tak dobrane by nóż wbił się bez problemu i nie skaleczył Bartka. Mimo to oboje byliśmy dość zdenerwowani, gdyż jeśli chodzi o ostre noże i delikatne okolice ciała ludzkiego należy uważać - ręka może zadrżeć i się omsknąć.

„Gwiazdą” tamtego wieczoru została Ola Ciemierkiewicz wykonując piosenkę „Stacyjka Zdrój” w sposób, który wzruszył chyba wszystkich zgromadzonych... W ogóle poziom prezentacji jakie podziwialiśmy tego wieczoru był bardzo wyrównany, a zabawa był setna.

Marzena
Marzenkę Łoniewską (dredziarę o super donośnym głosie) poznaliśmy na warsztatach ITP rok wcześniej w Radomyślu. Zrobiła ona na nas wtedy niesamowite wrażenie. I owo wrażenie się utrwaliło podczas tygodnia jaki spędziła z nami w Górecku. By nam pokazać jakiego śpiewania od nas oczekuje nie cofała się przed niczym: uczyła nas śpiewać „dnem ciała” co wzbudzało w nas ogromną radość;), co niektórych potrafiła przycisnąć za żuchwę do ściany, no i oczywiście wykazywała się ogromną fantazją jeśli chodzi o metafory wokalne... Korzystając z mojego wieloletniego doświadczenia mogę powiedzieć śmiało, że różne osobniki prowadziły gościnnie zajęcia na naszych warsztatach ale Marzenki nikt nie przebije.

„Chcielibyśmy wierzyć, że to on jest prorokiem ale nie umiemy... ”
O ile pierwszy tydzień warsztatów chwilami wydawał mi się mało interesujący to w drugim nadrobiliśmy to w galopującym tempie. Zaczęliśmy ustawiać spektakl scena po scenie i pracować na emocjach. I wtedy okazało się, że granie „wieśniaka” wcale łatwe nie jest. Grzebanie się w bardzo delikatnych emocjach było nieodzowne bo ksiądz chciał żebyśmy byli prawdziwi. Bycie prawdziwym kosztuje – pojawiają się łzy w oczach, ucisk w gardle, chwilami wręcz „zapadniecie się” w te treści, które mamy przekazywać... Ale „Prorock” właśnie tego wymaga. Nie pamiętam aby któryś z wcześniejszych spektakli dawał mi aż takiego kopa emocjonalnego...

„Psychiatria!”
Mimo iż praca nad spektaklem byłą męcząca to nie wszyscy i nie zawsze kładliśmy się spać o 23 (ale zazwyczaj w końcu się kładliśmy, choćby dla tego, że po kilku pracowitych dniach i zarwanych nockach organizm sam się wyłącza. Noce upływały nam na integracji w postaci różnej. Często była to gra w psychiatrię. Zdarzało się, że reguła była skonstruowana tak zgrabnie, że nikt nie był w stanie jej pojąć, nawet gracze (pamiętna rundka w której zgadywali Bartek, Dawid i Tomek;)). A dodatkową atrakcją było ogromne zaangażowanie Kuby w grę;). Tak, nic nie zastąpi solidnej integracji zespołu...

Brewiarzując się
Podczas warsztatów przeszłam drugi w ciągu kilku tygodni „kurs brewiarza”. Każdego dnia w rozkładzie zajęć mieliśmy oprócz Eucharystii (na której regularnie mieliśmy gości) jutrznię. Nauczyliśmy się odmawiać psalmy melorecytując i śpiewać Kantyk Zachariasza. Dla mnie odmawianie brewiarza we wspólnocie było budującym przeżyciem. Myślę, że inni uczestnicy warsztatów także  polubili ten rodzaj modlitwy. Oczywiście jeśli byli rano w stanie na jutrznię dotrzeć...

Nic dwa razy się nie zdarza...
Te warsztaty były dla mnie (myślę, że nie tylko dla mnie) mocnym przeżyciem. Tworzyliśmy spektakl o rzeczach na prawdę ważnych, uczyliśmy się być ze sobą w różnych sytuacjach (podczas pracy, posiłków, modlitwy), otwieraliśmy się, zdobywaliśmy nowe doświadczenia... Kto nie dotarł niech żałuje bo już się nie dowie jak „prześladowani” zmienili się w „wieśniaków” ani gdzie są kluczyki od czołgu Kuby...

Wspomnienia uczestników znajdziesz tutaj...

WAKACYJNY ALFABET: N jak NORWEGIA, O jak OSLO

DZIENNIK PODRÓŻY

PROLOG - 23.06

Jest wtorkowe popołudnie. Próba generalna przed wyjazdem. Teoretycznie ostatnie szlify  Praktycznie – różne rzeczy mogą się dziać. Może wcale nie jesteśmy tak gotowi jak powinniśmy być? Nie ma czerwonej sukienki dla Agi Turskiej. Przerzucenie wszystkich rzeczy w kantorku, milion pytań z rodzaju kto mógł wziąć i po co?! W kantorku jest czerwona sukienka ale podobno Moniki. Więcej nie ma... Co robić? Z Agą i Izą odbywamy narady telefoniczne. Staje na tym, że z powodu braku sukienki Aga wystąpi w jakimś swoim bordowym ciuchu kostiumopodobnym. Ja próbuję jeszcze ustalić czy sukienka była i zginęła, czy też w ogóle jej nie było. Z tych nerwowych ustaleń wychodzi mi, ze jej nie było... O Boże! Jak mogłam popełnić taka pomyłkę i nie zauważyć, że brakuje jednego kostiumu?! Nagle sukienka się znajduje – okazuje się, ze Monika ma swoją, a ta z kantorka była dla Agi. Uff... Wieczorem dochodzę do wniosku, że to był głupi pomysł, żeby czekać z przygotowaniem kostiumu do ostatniej chwili przed wyjazdem. Już nigdy więcej takich sytuacji, to nie na moje zdrowie...

24.06

„Nie wiadomo, co z nami będzie” - te słowa wypowiada ksiądz Mariusz gdy o 8.30 wyjeżdżamy spod KULu. Zapowiada się wielka przygoda:)! Częściowo z powodu niezorganizowania organizatorów z Norwegii ;). W trasie otrzymujemy pocieszną wiadomość – bilety na prom zostały kupione. No to już wiemy, że popłyniemy:). Byle do tej Gdyni dotrzeć. A do Gdyni przez Świecie – miasteczko księdza. W Świeciu gramy spektaklik - „Opowieści”. Kościół, jakieś skrzynie dla panów, ławeczka dla sopranów (to zamiast podestów). Podczas spektaklu przygody - „pocięta” końcówka „Proroka”, zgaszona lampa Ani na „Sobótce” (lewo zdzierżyłam – wiem, że to się prawie za każdym razem zdarza ale Anioł ze zgaszoną lampka mnie rozwala). Ale za to całkiem przyzwoicie udaje nam się macnąć górę w „Umierance” (którą śpiewamy także na bis:)). Wieczorem pod swoja opiekę biorą nas dobrzy ludzie ze Wspólnoty Rodzin. Zabierają na nocleg, karmią smacznie i obficie, dają zapasy na dalsza podróż. A bije od nich tyle ciepła i troski, że to całe dobro odczuwa się dwa albo i trzy razy bardziej :).

W czasie podróży Aga K. i ja załatwiamy sobie telefonami i smsami wyjazd na rekolekcje Saruela (nie wysłałyśmy zgłoszeń przed wyjazdem, a termin upływa 25.06). Z pomocą życzliwych ludzi się udaje – reko załatwione, możemy spokojnie jechać do Oslo :).

25.06

Najnudniejszy widok świata – to hasło dnia dzisiejszego. Punktualnie o 5 (punktualnie! - to warto zapisać złotymi zgłoskami bo punktualność to u nas zjawisko bardzo rzadkie;)) wyjeżdżamy z gościnnego Świecia, a po 8 dość sprawnie, choć nie bez zamieszania, wchodzimy na pokład promu. I płyniemy. Wokół nas kilometry, dziesiątki kilometrów wody. Gdzie by nie spojrzeć tam najnudniejszy widok świata – szarozielone, lekko spienione, falujące morze... Nawet dość malownicze;). Niektórzy zwiedzają prom – jest dość duży i korzystają z oferowanych atrakcji: konkursu tanecznego, gry w bigo, pokazu robienia drinków. Inni śpią, czytają, słuchają muzyki, urządzają sesje fotograficzne, jedzą. Są też tacy, którzy cierpią z powodu choroby morskiej. Na pewno nie jest nudno. Wielce bawią nas komunikaty obsługi statku wygłaszane w „nieludzkim” języku czyli po szwedzku;). Komunikat o zabawach dla dzieci jak dla mnie brzmi niczym ogłoszenie pedofila szukającego ofiary :P. Mimo moich wcześniejszych obaw o samopoczucie w podróży (mam chorobę lokomocyjną) czuję się dobrze nawet przy lekkim kołysaniu.

A potem dziesięciogodzinna jazda autokarem. Piękne widoki, niebo zbyt jasne jak na tak późną porę i bardzo swojskie stacje benzynowe z obskurnymi toaletami i McDonaldem;).

26.06

Poranek trzeciego dnia podróży zastaje nas na parkingu kilka kilometrów od Oslo. Czekamy... Wszystko mnie boli, stopy mi śmierdzą, a kanapki, które miałam ze sobą wyrzucam bo się zepsuły. Chce mi się spać (za mną trzy kolejne noce podczas których spałam w sumie może 10 godzin) i zjadłabym coś normalnego. Zresztą nie tylko ja mam takie pragnienia, dzieli je ze mną większość ItePków. Co nas dzisiaj czeka?

Jakoś udaje nam się znaleźć miejsce spotkania z Michałem i oto możne rozpocząć się właściwa część naszej wyprawy:). Rozkoszujemy się Norwegią na całego – zwiedzamy operę na wodzie (i sikamy w designerskiej toalecie, która znajduje się w gmachu;)), jedziemy do muzeum wikingów, urządzamy grilla (norweski łosoś jako danie główne :)) i plażujemy. Pani Edyta dwoi się i troi aby nam dogodzić. Zapychamy się po dziurki w nosie pysznym jedzeniem i korzystamy ze słońca i ciepłej wody. Najbardziej podoba mi się właśnie ta plaża. Brodzę w wodzie wypatrując perłowych błysków małżowych muszelek, siłuje się z falami, a potem siedzę na brzegu i przyglądam się norweskim dzieciakom w czasie gdy Łukasz robi eksperymenty na moich włosach :). Poezja... A wieczorem z Aga trafiamy na kwaterę do państwa Abramowskich. I Ci ludzie chcą nam nieba przychylić – jedzonko pyszne, wygodne łóżka, miłe rozmowy... Gdy się spotyka takich ludzi to po prostu trzeba uwierzyć, że świat jest piękny:).

27.06

Nieporozumienie – tak została określona draka z cenami biletów na komunikacje miejską w Oslo. Michał kupił większości naszych ludzi bilety ze zniżką. A tu podczas rozmowy przy wyjściu z „parku golasów”, który zwiedzamy z wielkim zaciekawieniem i entuzjazmem okazuję się, że prawo do zniżki maja cztery osoby, które jeszcze nie skończyły 20 lat. Reszta musi mieć normalne bilety. No chyba, że jesteśmy zapłacić prawie 1000 koron kary... I co tu teraz zrobić z tymi kupionymi ulgowymi? Stajemy pod kioskiem i Michał (sprawca zamieszania) oraz pan Waldek (nasz gospodarz, człowiek zdrowo zakręcony) kombinują. Ksiądz się denerwuje. W sumie nic dziwnego – on jest odpowiedzialny za ten cyrk na kółkach zwany teatrem ITP. Reszta ludzi jest ta sytuacją nawet ubawiona. Sprawa z biletami zostaje załatwiona – dokupujemy bilety żeby cena się zgadzała. Jakoś to będzie. A Dawid wycygania od pani w kiosku kilka ładnych okładeczek na bilety (jak sam  powiedział – ona mu je dała i on nie zrozumiał, żeby żądała za to jakichś pieniędzy;)).

„To my! To my zrobiliśmy!” -  te słowa padają z naszych ust około 18, w momencie w którym powinniśmy wyjść na scenę. W budynku wyje alarm przeciwpożarowy. Jakaś kobieta krzyczy na nas żebyśmy natychmiast opuścili budynek.  Próbujemy jej wytłumaczyć, że to tylko nasze kadzidła (które rozpalała Mary), a nie żadem pożar. Tak średnio współpracuje. Po kilkunastu minutach alarm daje się wyłączyć. A my wracamy do garderoby i czekamy na to, co będzie dalej. Ksiądz podaje instrukcje – gramy ale bez kadzideł na „Hiobie”, ogni na „Proroku” i świeczek na widowni na „Umierance”. Prosi nas jeszcze abyśmy ten spektakl zagrali z sercem, dla siebie, bo to być możne ostatni spektakl w tym  składzie... Ruszamy. Zawsze narzekamy, ze kadzidło podczas „Hioba” nas dusi i śpiewać nie daje. Ale teraz gdy go nie ma to i klimatu braknie... Ech... Brakuje też ogni podczas „Proroka”. Na tekście przed „Prorokiem” zdarza się rzecz, która kompletnie mnie (i nie tylko mnie) rozwala. Mundek, cały czas mówiąc ten wzniosły tekst, zaczyna gwałtownie i chaotycznie poprawiać tylną część kostiumu. Wygląda to przekomicznie więc odwracam się żeby nie parsknąć śmiechem ;P. Później dowiaduję się, że Mundkowi mikroport się oberwał...

Spektakl, mimo małej widowni i kłopotów technicznych (Oli i Ani – znowu -  podczas „Sobótki” gasna lampy...) jest udany. Wyczuwa się, że widzowie chłoną treść i podziwiają formę. Bisujemy „Umieranką”, „ulubionym” utworem sopranów, którą udaje się macnąć nad wyraz przyzwoicie ;).
A po spektaklu - spontaniczna wizyta pod pałacem królewskim i robienie zdjęć z żołnierzem stojącym na warcie (biedny żołnierz – pełni tak zaszczytna służbę, a przez turystów jest traktowany jak małpka w zoo...

28.06
Poprzedniego wieczoru na kwaterę dorzucono nam księdza. Do 1.30 czekaliśmy aż pani Edyta dowiezie jego rzeczy, na spoczynek udaliśmy się więc po 2. Wieczór spędziliśmy podziwiając białą norweską noc. Było to ciekawe przeżycie - zwłaszcza dla Ojca Dyrektora, który zawsze chodzi spać z kurami ;). Ale rano natura upomina się o swoje. Ja wstaję dość wcześnie (między innymi z powodu Mefista - perskiego kota rodem z Polski, obecnie mieszkającego w Norwegii, który okropnie miauczy i spaceruje po łóżku na którym śpię z Agą), za to ksiądz solidnie odsypia. Wskutek tego nie trafiamy na wspólny obiad w "komunie" i wybieramy się dopiero na próbę przed mszą dla Polaków w Katedrze Św. Olafa. Przez pół godziny siedzimy w cichym i mrocznym kościele aż wreszcie dobiegają nas głosy - to na pewno ITP idzie ;). Sama Eucharystia jest dość uroczysta - okazuję się, że jakieś polskie małżeństwo obchodzi swoje złote gody :). Kamil, który w czasie mszy gra na organach zapodaje na koniec Marsz Weselny dla "pary młodej" a potem my odśpiewujemy "Życzymy, życzymy" (podobno nikt z nas tego nie lubi ale jak przychodzi co do czego to śpiewamy tak, że się mury trzęsą ;P). Po Eucharystii zbieramy się na małym spotkaniu ze wspólnotą polską. Przedstawiamy dla nich prowizoryczny koncert (bardzo prowizoryczny: korzystamy z wolnego kawałka posadzki, dwóch mikrofonów, głośniczka, discmena i przypadkowo wybranych płyt z podkładami ;P). Śpiewamy "Dzieci" i kilka utworów z "Peer Gynta". Chwilami próbujemy nawet jakąś choreografię przedstawić ;). Trudno ukryć, że to wszystko jest, delikatnie mówiąc, byle jakie, ale my nieźle się bawimy i publiczność chyba też ;). W tej radości nie dane jest uczestniczyć Gosi, Bartkowi D. i Mundkowi bo jadą oni sprawdzić czy w "komunie" nie została włączona prostownica (nie została ;)). Dzień kończymy grillem u pani Edyty połączonym z plażowaniem. Wyciągam swój kostium kąpielowy (po raz pierwszy od dwóch lat) i dość mocno szleję w wodzie mimo, że pływać nie umiem (tu wielki thanks dla Agi T. i Ewy Sz. za lekcje pływania :)). Reszta ITePków też sobie nie żałuje rozrywek - choćby robiąc tai chi w wodzie :).

29.06
"Say Oooslo!" - to jedna z większych atrakcji naszego kolejnego dnia pobytu w Norwegii. W składzie nie co zmniejszonym (Gosia, Iza i Mateusz poprzedniego wieczoru wynajęli samochód i pojechali na północ kraju oglądać fiordy i szukać troli ;)) zwiedzamy miasto. Pierwszym miejscem do którego trafiamy jest namiot Expo Fjord City z dużą wystawą projektów zagospodarowania przestrzennego miasta w najbliższych latach. Dla większości grupy atrakcyjniejsze niż oglądanie wystawy jest robienie sobie zdjęć przy dmuchającej machnie ;)). Śmiechu jest co nie miara, zdjęcia darmowy więc korzystamy aż papier się kończy. W namiocie wystawowym każdy z nas zdobywa sobie unikatową butelkę na wodę "H2Oslo" (niewiele różniącą się od małej butelki po wodzie mineralnej czy dziecięcego bidonu ale przecież liczy się marka i lans ;)). Ja zaś, za namową Kamila, wpisuję się w imieniu teatru, po angielsku, do księgi pamiątkowej (czyli upraszczając sprawę - popełniam grafomanię okropną ;P). Następnym punktem programu jest rejs tramwajem wodnym na wyspę królików. W sumie to dłużej idziemy do przystani i czekamy na prom niż płyniemy. Ale atrakcja to atrakcja. A na wyspie nie oświadczamy ani jednego królika (a jest ich tam podobno zatrzęsienie). Po tym zawodzie wracamy na stały ląd i, zupełnie przypadkiem, zachodzimy do muzeum militarnego. Zanim jeszcze zaczynamy zwiedzanie ja doświadczam przygody - za długo siedzę w toalecie, a grupa sobie odchodzi. Na szczęście mili panowie z portierni pomagają bezradnej kobiecie posługującej się łamaną angielszczyzną i dołączam do ITePków :). Muzeum jest interesujące. Szczególnie frapuje mnie jeden z manekinów - strzelec kurski - ranny, zalany krwią ale mimo to pogodny, spokojnie palący sobie fajkę ;). Kupujemy pocztówki - po 10 koron sztuka (ale to standard tutaj) a potem spożywamy lunch na trawie przed budynkiem: w menu chleb z pasztetem, chleb z dżemem, do tego norweska kranówa ;). I właśnie przy obiedzie następuje rozłam - cześć ekipy chce coś jeszcze pozwiedzać ale większości ludzi nic się nie chce. Tak więc Ci aktywniejsi jadą z panem Stasiem do Muzeum Kon Tiki, a reszta (m.in. ja) do dużego mieszkania czyli do "komuny". Po drodze na stacje metra zatrzymujemy się na placyku żeby sobie poskakać do jakiś zespół gra kawałek disco i nie możemy przepuścić takiej okazji. Potem żegnamy Radzia, który już wybywa do Francyji (buuu...). Na peronie w metrze dociera do nas świadomość, że Łukasz nam się zapodział. Dawid i Mundek idą go szukać. Bardzo szybko okazuje się, że nasza zguba poszła z komitetem pożegnalnym Radka ale nikt z nas tego nie zarejestrował i strachu się najedliśmy. Moje odwiedziny w komunie przebiegają nadzwyczaj ciekawie. Jestem świadkiem walki o dostęp do łazienki ("Czy Ty na pewno tylko sikasz? Jak długo można sikać?" ;D), spożywam niedzielny makaron ze skwaśniałym sosem (jem go nie tylko ja - ludzie głodni, jedzenia dużo więc wtrząchamy, dopiero Mundek głośno komentuje stan pożywiania i zrezygnuje z jedzenia ;P) i robię zmywanie, choć nikt mnie o to nie prosi ;). Tuż przed 18.30 wyruszamy z ekipą na mszę, która ma zaczęć się o 19. Właściwie mamy bardzo małe szanse żeby dojechać do katedry na czas ale jakoś się nam to udaje (głównie dla tego, że wcześniejsza msza się przeciąga). Jeśli zaś o te naszą mszę chodzi to jest ona bardzo długa. Tak dużą dawkę pobożności (po mszy odbywa się nabożeństwo) opłacam silnym bólem kolana (i nawet mięciutka wykładzina na klęcznik nic nie pomaga ;P).

30.06
Koniec Świata czyli Verdens Ende. Tam nas jeszcze nie było ;P. A jak nie było to się pakujemy do autokaru i jedziemy. W drodze nie mogę wyjść z podziwu nad tunelami wydrążonymi w górach przez które przejeżdżamy - niektóre mają nie więcej niż 100m ale są też takie ponad półtorakilometrowe... W Polsce nigdy takich nie widziałam! Autostrada i tunele kończą się i oto stajemy na Końcu Świata - kamienista plaża, molo, kilka wysepek w zasięgu wzroku i oczywiście dużo wody ;). Niebo jest lekko zachmurzone więc opalania chyba nie będzie. Po kilku godzinach jesteśmy nieco zaskoczeni stanem naszych pleców i dekoltów ? właściwie wszyscy się poparzyliśmy, bo słoneczko dyskretnie ale mocno przygrzewało zza chmurek ;P. Czas na Verdens Ende płynie przyjemnie - spacerujemy (a raczej wspinamy się po skałkach bo jest stromo, chwilami wręcz niebezpiecznie), spożywamy obiad - kanapki z dżemem, kanapki z pasztetem, szczęściarzom udaje się dorwać do mielonki tyrolskiej ;), robimy zdjęcia. Kąpać nie za bardzo się da bo nie możemy znaleźć dogodnego zejścia do wody (choć niektórzy radzą sobie w inny sposób - Dawid, nie wiadomo czy po to żeby się ochłodzić, czy aby udowodnić, że jest chłopem z? ;D na schwał, skacze ze skał do wody budząc tym nie małą sensację). W końcu dostajemy cynk od pana Staszka, że na pobliskiej wysepce jest dobra plaża. Trzeba tylko po kilku kamyczkach przejść ;). No to idziemy! Już na początku to przejście po kilku kamyczkach wydaje się dość trudne a im dalej tym więcej ostrych i śliskich skał. Ale tam extra plaża czeka więc dzielnie podążamy naprzód ;). Zresztą gdyby komuś przyszło do głowy zawrócić to wcale nie miałby łatwo. Jakoś się odczołgujemy? A tu suprize - plaża jest ale dno jest nierówne, nagle przechodzące w głębie i Ci, którzy nie umieją dobrze pływać (tak jak ja) mogą sobie co najwyżej nogi pomoczyć, a do tego w wodzie jest sporo meduz ;P. Nie do końca jesteśmy zadowoleni z tej cudownej plaży :P. A trzeba jeszcze wrócić. Wracając ranie się kamieniem w nogę i zamaczam w wodzie książkę, którą mam w torebce (książka ta zresztą jest nowa i należy do mojej przyjaciółki ;P). Plaża taka sobie ale wyprawa na nią - to dopiero atrakcja o której można opowiadać i opowiadać ;).
Po zawojowaniu Końca Świata w drodze powrotnej do Oslo zajeżdżamy na grilla do państwa Kulasów. A tam czeka na nas chyba ze sto kotletów, góra ziemniaków i sałatki oraz słodycze. Raj na ziemi - zwłaszcza dla ekipy z dużego mieszkania, która żywi się po studencku ;). Gospodarze proszą nas abyśmy coś zaśpiewali - tak więc przy stole zaczyna się połączenie "Jaka to melodia?" z "Tak to leciało!". Sytuacje najlepiej komentują słowa Mundka - "To jakiej piosenki jeszcze nie znamy to może ją zaśpiewamy?" ;). Ale na zakończenie o musimy się spiąć i zaśpiewać. Najlepiej wychodzi nam "Hej sokoły!", "Apel Jasnogórski" też nie najgorzej idzie. Jak dla mnie klimat jest odpałowy - nie zwykłam wykonywać ludowych przyśpiewek na zawołanie. Ale wszystko jest do przetrwania :P.

Nadchodzi wieczór - nasz ostatni wieczór w Oslo. Wypada zaszaleć ;). Pan Waldek zabiera nas (księdza, Agę i mnie) na spacer. Podziwiamy panoramę Oslo nocą z mostu z którego widok był podobno inspiracją dla obrazu "Skrik" Muncha.

01.07
Nasz ostatni dzień w Norwegii. Kurde, ja już zdążyłam się przyzwyczaić do picia kranówki, jazdy T-bane, kąpieli w morzu i opalania ;). A trzeba się zbierać? Obładowani bagażami opuszczamy gościnne mieszkanie państwa Abramowskich. Ksiądz, chcąc być pomocnym, chwyta jakąś reklamówkę i niesie ja dzielnie prze pól miasta dopóki pan Waldek mu jej nie odbiera i nie wyrzuca bo to worek ze śmieciami ;). Zanim wyjedziemy odwiedzimy jeszcze Muzeum Muncha i Muzeum Historii Naturalnej. W Muzeum Muncha prawie wszyscy robimy sobie fotki przy "Krzyku" (żeby mieć dowód, że w Norwegii byliśmy ;)). Niektórzy próbują naśladować minę faceta z obrazu. Różnie to wychodzi: Kasi robi minkę pod tytułem "Ojej, paznokieć mi się złamał!", a Dawid wygląda jakby był czymś kompletnie załamany. Najlepiej obraz odwzorowuje Łukasz ;). Po obejrzeniu kilkudziesięciu obrazów (czasami aż oczy bolały od dziwnych kolorów i kształtów) idziemy do sklepiku z pamiątkami. Trzeba wydać resztę koron ;). Ja kupuję pocztówki z reprodukcjami "Krzyku" i "Madonny", inni kubeczki, podkładki pod mysz i inne takie (można to kupić gdziekolwiek i kiedykolwiek i to sporo taniej ale sklepik w Muzeum Muncha dodaje prestiżu ;P). No i idziemy do tego drugiego muzeum. Nie mamy zbyt dużo czasu na jego zwiedzanie. A naprawdę jest co oglądać - m.in. szkielety dinozaurów oraz minerały o niesamowitych kolorach i strukturze :). Już naprawdę czas iść... Przed autokarem pan Waldek rozdaje kanapki, które robiłyśmy z Agą rano - prawie sto sztuk. Ale gdy widzę uśmiechnięte i zadowolone buźki ludzi wtrząchających tę mannę z nieba wiem, że warto było popracować (przy robieniu tych kanapek zrodził się pomysł, żeby założyć firmę "NorPol Kanapka", która miałabym uchronić przed bezrobociem po studiach Agę i mnie ;P). Wsiadamy do autokaru i jedziemy do pani Edyty aby przed wyjazdem raz jeszcze zażyć troszkę słońca, popływać i zrobić jakąś kolacje. Na miejscu czeka na nas ekipa, która powróciła z północy. Czyli znowu w prawie komplecie. Ale nie na długo bo Ania C. i Bartek D. nie wracają z nami. Ona wybiera się do Szwecji, on do Francyji. Za to w drogę powrotną ma wyruszyć z nami Renia, która jedzie w odwiedziny do rodziny do Polski. Robimy kanapki na drogę, kapiemy się (odbywam kolejną lekcje pływania, tym razem z panem Staszkiem, no i idzie mi co raz lepiej ;)), jemy ryż z jabłkami (przygotowany przez Justunki - dzięki dziewczyny :)!). Pobyt w Oslo kończymy przyjemnym akcentem ? śpiewamy "Sto lat!" dla pani Haliny, która ma imieniny (kobieta się wzrusza, zresztą nic dziwnego - nie spodziewała się życzeń i to jeszcze takich składanych z iście polską fantazją :)). Żegnamy Anię, Bartka oraz naszych gospodarzy i wyjeżdżamy do Karlskrone. Przed nami długa podróż...

02.07
Jest 7 rano. Stoimy na parkingu przy terminalu w Karlskrone i czekamy na prom. Nie wiele spaliśmy tej nocy - autokar to nie miejsce do spania. Mamy nadzieję, że wyśpimy się na promie. Gdy już wjeżdżamy na pokład okazuje się, że guzik z tego. W pomieszczeniu z fotelami lotniczymi jest równie ciasno jak w autokarze. Buuu... Ale szybko okazuje się, że nie ma czasu na sen. Jest kawiarenka (jedzenia mamy tym razem wliczone w cenę biletów) w której można spożywać co się chce i ile się chce (korzystamy, oj korzystamy :)), pogoda jest piękna więc popalać się można na górnym pokładzie, jest telewizja i automaty do gier. Szybko zapominamy o śnie. Korzystając z wolnego czasu ksiądz zbiera ITePków na pogadankę. Zachęca nas abyśmy się podzielili swoimi wrażeniami z podróży i zadeklarowali co do naszego przyszłego zaangażowania w pracę teatru. Odsłania także kulisy naszej drogi powrotnej. Otóż rezerwację na prom mieliśmy na 1 lipca na godz.9 czyli o dzień za wcześnie. Nasz prom odpłynął gdy jeszcze byliśmy w Oslo i ksiądz musiał załatwić nam przeniesienie rezerwacji na dzień następny. Kosztowało go to sporo nerwów ale się udało. Taki hard core'owy akcencik na koniec ;P. Ech... Dobrze, że już wracamy bo za dużo takich przygód to niezdrowo. Uwieńczeniem rejsu promem jest wizyta na mostku kapitańskim. Kilka osób siada w fotelu kapitańskim i "steruje" promem (nie udaje się go nam zatopić, bo prom jest na autopilocie, a załoga nas pilnuje ;)). W ten sposób opływamy Hel. W porcie w Gdyni żegnamy Ewę Sz., Dawida oraz Mundka i wyruszamy do Lublina. Przed nami kolejna ciężka noc. Ale to już ostatnia...

EPILOG - 03.07

5 rano. Zajeżdżamy pod KUL i rozpakowujemy autokar. Korzystając z resztek sił wleczemy się z rzeczami do kantorka. Jeszcze tylko pożegnanie. Z niektórymi ItePkami zobaczę się lada dzień, z innymi dopiero we wrześniu. Żal się rozstawać... Biorę swoje toboły (wyglądam jak rumuński uchodźca ;P) i czołgam się do swojego nowego mieszkania, na ul. Księżycową. Zaraz przywitam się z łóżeczkiem :). Jeszcze tylko trochę rozpakuję rzeczy, umyję się, rozplotę włosy, które Łukasz spiął mi na promie. To koniec norweskiej przygody...

 

6 czerwca - "Peer Gynt" w ramach III Nocy Kultury

18.45
Zdyszana wpadam do 110GG. Próba zaczęła się kilkadziesiąt minut temu ale ja dopiero wyszłam z egzaminu więc spóźnienia mam dość spore i robię wejście smoka ;P. Uff, to dopiero pierwsza scena ? Peer kłóci się z Matka. Więc najcięższe chwile przede mną. Próba idzie nieźle aż do Kapłanek. Tu zaczynają się dla mnie schody ? wchodzę w tę scenę ale nie miałam jak dotąd żadnej porządnej próby, więc nie wiem co mam robić. Co chwila słyszę: ?Ewelina, już! Czemu jeszcze tam stoisz?? Porażka... Pod koniec całościowej próby namawiam dziewczyny i Marcina na jeszcze jedną próbę Kapłanek. Ta idzie o wiele lepiej. Budzi się we mnie nadzieje, że nie skopie tej sceny podczas spektaklu.
22.45
Wchodzę do Centrum Kultury na Peowiaków rozglądając się za jakąś znajomą twarzą. O! Justynka Kowalik! To już wiem gdzie mam iść. Trochę mnie mdli ze zdenerwowania, a moja fryzura (mój piękny kok weselny, który Aga układała po południu przez godzinę!) przypomina rozmoczone wronie gniazdo :P. Buu... Nie mogę tak wyjść na scenę. Na szczęście jest Mundek ? prostownica, spinki, lakier, 10min pracy i wyglądam jeszcze lepiej niż kilkadziesiąt minut temu, gdy wybiegałam z domu bez parasola, prosto w ulewę ;).
Atmosfera przed spektaklem jest nieco nerwowa ? kogoś jeszcze nie ma, coś tak komuś się zawieruszyło, a czas nas goni. Czemu jeszcze nie jesteśmy przebrani, uczesani i umalowani, gotowi do wyjścia na scenę?! Rozśpiewkę trzeba zrobić! Mamy czas na przećwiczenie jednej piosenki na scenie, próbujemy ?Finał?. Odsłuchy są do bani, a scena głęboka ale wąska czyli mało wygodna. Ale i w gorszych warunkach technicznych się grało :P. Jeszcze tylko przenosimy nasze rekwizyty za scenę i już jesteśmy gotowi.

Ok. 24.

Spektakl się rozpoczyna. Stoimy na korytarzu, przy uchylonych drzwiach i śledzimy co się dzieję na scenie. OK, Peer i Matka skończyli, pora na nas. Drepczę na skos przez scenę. Publiczność jest raczej enigmatyczna (dobrze, że w ogóle jest, bo pogoda i godzina spektaklu trochę nie te...). Wchodzi reszta ekipy. Akcja toczy się gładko i dla mnie wszystko jest w porządku aż do momentu podania szampana (Radzio, który zastępuje Becie na stanowisku wodzireja kupił i podał prawdziwego szampana...). Na próbie wymyśliłam nieco odmienny sposób ogrania sceny weselnej niż na wcześniejszych spektaklach. Jednak w moich planach nie uwzględniłam prawdziwego szampana i jego działania na mnie... Już po pierwszym łyku alkohol uderza mi do głowy (tak normalnie to nie piję). Oj, niedobrze. Mimo to wypijam cały kieliszek (głupi pomysł). Gdy schodzę ze sceny porządnie szumi mi w głowie.
A za kulisami.... Gdy reszta ekipy błyskawicznie zmienia kostiumy i charakteryzacje ja siadam w kącie i staram się zebrać myśli. Czyżbym upiła się jednym kieliszkiem szampana? Biorąc pod uwagę to, że przed spektaklem czułam się nie najlepiej, a pora jest mało sprzyjająca dla mnie to całkiem możliwe. Powoli, nawet bardzo powoli zmieniam kostium, ścieram jaskrawy makijaż i rozczesuje kok (tracę przy tym kilka garści włosów :P). Dla osób, które kręcą się w pobliżu stanowię widok wielce pocieszny ale czuję się fatalnie. Już nigdy alkoholu przed spektaklem czy w trakcie! Dopytuje dziewczyn o klimat w Kapłankach. Próbuje się maksymalnie skupić. Kosmos się kończy i wychodzimy na scenę. Czuje się zielona jak młoda trawka. Pamiętam tylko, że idę za Anią i mówię po Ani. Reszta jest płynna. Łańcuch od kadzidła plącze mi się w rękach. Gdy odnoszę kadzidła wybijam się z klimatu w który z takim trudem próbuję wejść. Oj, kiepsko jest. O tym, że miałam zdjąć kaptur płaszcza przypominam sobie gdy dziewczyny nakładają kaptury z powrotem (później dowiedziałam się, że Aga też nie zdjęła kaptura, a Kasia nie zdjęła ale Mary, która stała za nią ?dyskretnie? jej pomogła ;), więc nie tylko ja... :P). I trochę mylę tekst. Ech... Na szczęście druga część sceny czyli Obłąkani idzie jak z płatka choć wcale nie była ćwiczona ;). Schodzę w kulisy z prawdziwą ulga. Mam kilka minut żeby przebrać się do Finału. Uświadamiam sobie, że nie mam gazety ani książki do czytania. Oj! Na szczęście Mary zdobywa dla mnie jakiś informator. No dobrze, może być. Mija trzy minuty i Mary przybiega z ?Metrem?. O wiele lepiej! Gazeta dla mnie, a informator dla Mary. Wychodzimy na scenę. Szampan już wywietrzał więc dziarsko zasuwam na swoje miejsce. Wreszcie rozbrzmiewają oklaski widzów ? raczej powściągliwe co prawda ale zawsze :) (a może bili brawo bo nareszcie się skończyło? ;)).

Pakujemy swoje rzeczy i opuszczamy CK. Ksiądz dziękuję nam za spektakl bo podobno całkiem fajnie było. Cóż, nie podzielam jego entuzjazmu... Było ekstremalnie, to fakt. Ale że niby dobrze...?

Mam zamiar iść na stancje na piechotę lecz Monia upiera się, że mnie odwiezie. To nawet lepiej ? taka jestem ciapnięta, że szła bym pewnie z godzinę, a jutro muszę wstać wcześnie, bo jadę odwiedzić mojego małego siostrzeńca :).

22 maja - Festwial Psalmów Nowo Odkrytych DAWID.FM by "STO" & "ITP"

Po Przeglądzie Piosenki Bożonarodzeniowej nabraliśmy apetytu na inny rodzaj imprez niż tylko spektakle. Idea festiwalu sama w sobie była dobra. Nie przypuszczaliśmy tylko, że będzie aż tak bardzo ?pod górkę?. Długie i nie zawsze efektowne próby do ?Prorocka?, szukanie sponsorów (tyle razy byliśmy odsyłani z niczym...), akcja promocyjna, która szła dość niemrawo (plakaty dostaliśmy niespełna tydzień przed festiwalem, a do tego nie miał ich kto rozwiesić; problem rozwiązał się w ten sposób, że połowę plakatów rozwiesiłam sama), walka o uczestników (tutaj sama dołożyłam cegiełkę ? namówiłam mojego kolegę z roku, żeby wystąpił ze swoim zespołem). Gdy już, z lepszymi lub gorszymi rezultatami, przebrnęliśmy przez to wszystko nadszedł chłodny piątkowy poranek festiwalowy...
Wyszłam z domu kilka minut po 9. Planowałam wcześniej ale nie dało rady bo zaspałam (prawie całą noc szyłam kostium do ?Prorocka? - ?pieszczochę? i kurtkę). Po drodze na KUL zgarnęłam z przystanku moją najmłodszą siostrę, Jowitę, która przyjechała do mnie, bo miała dzień wolny od szkoły, a nadarzyła się taka ciekawa propozycja spędzenia wolnego czasu jak pomoc przy festiwalu ;). Zjawiłyśmy się na KULu niemal równocześnie z Dawidem, który przywiózł wiktuały i naczynia do kawiarenki, w której miałam pomagać. Odebrałyśmy dostawę, a gdy zjawił się Kuba, Szef Kawiarenki, ruszyła praca - robienie kanapek ? zajęcie trywialne ale jak życiowe i pożyteczne ;). Gdy ekipa w 13 przygotowywała jedzonko ja w kantorku próbowałam skleić mój but z którego wylazła mi wkładka ;P. Będąc organizatorem festiwalu chciałam wyglądać elegancko i takie były efekty ? moje eleganckie buty się rozlazły, a ja próbowałam je naprawić za pomocą pinezek, szpilek, klejów.... Ble! Z racji nawału pracy przestałam się roztkliwiać nad butem i wróciłam do kanapek.
O 13 uruchomiliśmy kawiarenkę w sali 107GG (rezerwacja była niepewna i do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy gdzie i o której kawiarenka ruszy). Czuwanie nad kawiarenką jest ważną ale nudną funkcją dlatego ucieszyłam się gdy przyszedł czas na ?Prorocka?. Wskoczyłam w mój wystrzałowy kostiumik (później usłyszałam, że taki punkowo ? rockowy styl mi pasuje :)) i pobiegłam do Auli. Przy tylnym wejściu stało stłoczone grono ITePkowe. Moja siostra pilnowała aparatu Marysi Majchrzyk. Przed występem, zgodnie z życzeniem Księdza Dyrektora, Marysia nas obfotografowała, po to żeby potem łatwiej można było ustalić poprawki w kostiumach. Kilka minut po 15 wyszliśmy na scenę. Klimat był niesamowity :)! Muza nas niosła i ?drobne? niedogodności techniczne (wszystkie układy robiliśmy właściwie w miejscu, bo połowę sceny zajmowały instrumenty muzyczne, nagłośnienie było, delikatnie mówiąc, kiepskie, a Marysia M., która nie miała pary bo Aga Turska się rozchorowała, dostała schizofrenii ? raz była tym ?dobrym?, raz tym ?złym? i prawie sama siebie pobiła ;)) nie były w stanie zepsuć występu ;). ?Prorock? nie tylko w naszym odczuciu ale też w odczuciu publiczności poszedł dobrze :). Zaraz po zejściu ze sceny usłyszałam od kolegów, że to, co zrobiliśmy było imponujące :).

Resztę popołudnia i część wieczoru spędziłam na zmianę w kawiarence i w Auli. Wędrowałam po Auli, przysiadałam się raz do mojej siostry, raz do moich przyjaciółek. Z racji obowiązków nie mogłam obejrzeć wszystkich konkursowych wystąpień ale to co zobaczyłam było miłe, ciekawe, a nawet poruszające. Oszołomił mnie nieco występ Joanny Ewy Zawłockiej ? dziewczyna była po prostu najlepsza i całkowicie zasłużyła na obie nagrody, które jej przyznano ? nagrodę w kategorii ?solista? i nagrodę publiczności :). Jak na moje ucho niezłe wymiatały też Strona B i Grunt To Rodzina (te zespoły były takie ?inne? od pozostałych, że może nawet nie do końca mieściły się w ramach konkursu wyznaczonych przez pozostałych wykonawców ;)). Za to zdobywcy nagrody w kategorii ?zespół? - Burses Brothers, niczym, poza nazwą, mnie nie zadziwili. Cóż, gusta są różne i z zasady się o nich nie dyskutuje.

Po 18 odstawiłam moja siostrę na przystanek, skąd miała ją zabrać nasza druga siostra, sama zaś udałam się na ogłoszenie laureatów festiwalu. Na scenie brylowała dwójka naszych konferansjerów ? Kasia i Radek :). Nawet najnudniejsze punkty wieczoru dzięki nim stały się stawne ;). Po ogłoszeniu wyników konkursu i wręczeniu nagród i wyróżnień wszelakich przyszedł czas na gwiazdę wieczoru ? Violę Brzezińską. Niestety, nie dane mi było nacieszyć się koncertem ? po dwóch piosenkach musiałam biec do kawiarenki, żeby posprzątać. Właściwie najwyraźniejszym moim wspomnieniem z koncertu jest to, że były problemy z nagłośnieniem ;P. Ok.20 wyszłam z uczelni. Byłam zmęczona po tym intensywnym dniu i nieco zmartwiona perspektywą egzaminu na nauczyciela NPRu, który czekał mnie następnego dnia rano, a na który czułam się absolutnie niegotowa... Pokrzepiająca była jedynie myśl, że festiwal nam się udał, a ja miałam w tym swój udział :).

30 IV – 3 V: Warsztaty w Spiczynie
Drugie warsztaty w tym sezonie. Przygotowanie etiud o życiu św. Pawła na czerwcowy Koncert Chwały.
Miejsce i podróż
Warsztaty miały odbyć się w Firleju. Zebrałam ekipkę i obczaiłam dojazd. A w czwartek około 12 dostaje od Eli sms: ”To jak jedziemy do tego Spiczyna?” Ale o co chodzi??? Za chwilę telefon od Agi K. Oświecenie! Miejsce warsztatów się zmieniło. Jedziemy do Spiczyna, miejscowości położonej 1km od Kijan. (Później dowiedziałam się, że sprawcą zamieszania był opiekun ośrodka w Firleju, w którym mieliśmy mieszkać. Pan ów ośrodek zamknął, klucze zabrał i beztrosko na weekend wyjechał. A my musieliśmy błyskawicznie nowego miejsca na warsztaty szukać). Zaraz po zakończeniu ćwiczeń pobiegłam do czytelni żeby w internecie znaleźć jakieś połączenie do tego Spiczyna. Nie było ani jednego. Stwierdziłam więc, że zabierzemy się do Kijan. Skoro Spiczyn jest tak blisko to jakoś dotrzemy na te warsztaty...
Ekipa (w większości młodzież jadąca pierwszy raz na warsztaty) zebrała się na dworcu o 16.30. A po zasięgnięciu informacji u pani w okienku wyruszyliśmy, po 17 do Spiczyna. Po godzinie kiśnięcia w busie i robienia z siebie widowiska dla pozostałych pasażerów dojechałyśmy...
Co nas czekało na miejscu?
Zamieszkaliśmy w szkole. Mieliśmy do dyspozycji kilka sal „uzdatnianych” twardymi materacami gimnastycznymi. Były to oczywiście nasze sypialnie;). Ja z ekipą wylądowałam na oddziale przedszkolnym. Zaprzyjaźniłam się tam z psem bernardynem (maskotka;)), którego używałam przez kolejne noce jako poduszki. W prysznicach mieliśmy wodę, tyle, że ZIMNĄ. Więc nasze kąpiele wyglądały tak, że braliśmy ciepłą wodę z kuchni i myliśmy się w plastikowych miskach (były dwie na kilkanaście osób) pozamykani w ubikacjach (czyli było jak na pielgrzymce;)). Braki te rekompensowały nam smaczne i obfite posiłki (Kanapeczki, sałateczki, słodkości... Aż mi się Kijany przypomniały:)). Trzeba zaznaczyć, że odżywialiśmy się mimo wszystko bardzo racjonalnie – nie jedliśmy po 18, bo kolacja na stałe była zaplanowana na 19...
Nasza praca
Celem naszego pobytu w Piczowie (tak Ews, gwiazda warsztatów, nazwała miejscowość, w której przebywaliśmy;)) było stworzenie pięciu etiud ukazujących życie św. Pawła. Zaczęliśmy w czwartek wieczorem. A piątek i sobotę w całości upłynęły nam na wymyślaniu i wprowadzaniu w życie wizji na temat losów Apostoła Narodów. Czyniliśmy to pod czujnym okiem państwa Wąsowskich i Ginessa, który szczekał i wył w najmniej oczekiwanych momentach;). Biegi, skoki, machanie materiałami, padanie na kolana, szarpanie, układy z pochodniami... „Wąsy” wycisnęli z nas ostatnie poty. I nauczyli zabawy w wampira i w przytulanego berka:). A miejscowi podglądali nas przez okna (chyba robili  też zdjęcia;)). W czasie pracy Radek (czyli nasz św. Paweł) ukazał swoje predyspozycje do zawodu modela – ten krok, to spojrzenie. A Ewa M. została gwiazdą warsztatów prezentując, m. in. swoje umiejętności w rzucie „kamieniem – rzutką”;). Zaplanowane etiudy powstały, a ITePki wywiozły z Piczowa dużo siniaków, głównie na kolanach.
"Rekolekcyjne warsztaty”
Już na poprzednich warsztatach w Radomyślu wiele osób traktowało ten wyjazd trochę jak rekolekcje, czas kiedy można oderwać się od codzienności i posiedzieć Bogu na kolanach. W Spiczynie to wrażenie się wzmogło. W plan każdego dnia była wpisana Eucharystia oraz klimatyczne wieczorne modlitwy z zeznaniami. Nie mogę mówić za wszystkich, jedynie za siebie. Przyznam się, że bardzo mi się to podobało. Mieliśmy okazję stanąć razem przed Panem Bogiem, uznać, że to on nas zgromadził i zainspirował do pracy teatralnej, podziękować, ze talenty jakimi nas obdarzył... Mieliśmy możliwość mówić o rzeczach dla nas ważnych, czasami trudnych... Mieliśmy sposobność poznać się wzajemnie od różnych stron, budować między sobą więzi zaufania, otwartości, serdeczności... To był błogosławiony czas.
„Ludzie z czapą”
W ostatni wieczór warsztatów Ksiądz Dyrektor po modlitwach wyrzekł do nas słów kilka, które mocno zapadły w pamięć. Powiedział m. in. że nie jesteśmy normalni;). Nazwał szacowne grono ITePków „ludźmi z czapą” podsumowując w ten sposób naszą pewną nieprzeciętność, nadwrażliwość i pragnienie zrobienia „czegoś”. Myślę, że trafił tymi słowami w samo sedno:). Trudno znaleźć druga taką kompanię z którą sprawnie się pracuje, fajnie bawi i głęboko wchodzi w modlitwę:).
Na warsztatach było około połowy składu ITP. Ale pozostała część zespołu była z nami duchem. Wspominaliśmy ich niejednokrotnie z czułością i tęsknotą... Braki personalne uzupełniała Marta, przyszywana siostra Radzia i harpijka przecudna;). Zaadoptowaliśmy ja do składu teatru bardzo ochoczo;).
Czy muszę pisać, że mimo zmęczenia trudno mi się było w niedzielę z tą bandą wariatów rozstać? Do ostatniej chwili byliśmy sobą – grając na przystanku w „bum” i robiąc nieziemskie zamieszanie w autobusie, którym wracaliśmy.
Z niecierpliwością czekam na następne warsztaty:).

18 kwietnia : „Peer Gynt” w ROMIE – Starsi przodem, młodsi obstawiają tyły;).
Hard coreowy spektakl. Po pierwsze – graliśmy w ROMIE (w stolycy ;) ). Po drugie - dokonało się chyba najszybsze „wskoczenie” nowego składu do spektaklu w historii tego teatru.
Na czwartkowej próbie Ksiądz Dyrektor zadecydował, że „młodzież” pojedzie z nami do Warszawy nie jako „balast” ale jako dodatkowy skład do „Peer Gynta”. Aga T., Ela, Madzia, Ola, Kacper i Kamil zostali szybciutko wprowadzeni w klimat Wesela (Skombinujcie sobie jakieś wsiowe ciuchy i róbcie tłum) oraz Finału (Klaszczemy, klaszczemy!:)).
W sobotę przed 6 (barbarzyńska pora!) zebraliśmy się pod KULem i pojechaliśmy! W ROMIE czekała na nas duża scena (aż nie wiadomo co robić z taką przestrzenią) i prawdziwe garderoby (!!!). Od biedy wyrobiliśmy się z próbą (fryzura punkowa Ani powstawała na 10min przed godziną 12, ale zdążyliśmy, co nie? ;)). O 12 my grzecznie czekaliśmy w kulisach , a na scenę wyszedł jakiś ksiądz, który miał nas zapowiedzieć. Ksiądz ów zaczął wykład teologiczny na temat dokonywania w życiu dobrych wyborów (Jak to się miało do „Peer Gynta”? Czy on w ogóle wiedział o czym jest spektakl?;)). W końcu wyszliśmy na scenę. Wszystko fajnie poza... publicznością. My dawaliśmy z siebie wszystko, a oni siedzieli jakby kije połknęli. Ich entuzjazmu nie budził ani „Wąż”, ani osoba Wdówki. Po zejściu ze sceny nauczyłam się jak się mikroport zakłada (pomogłam przy tej czynności Agnieszce). A potem poszłam się umyć i przebrać przed Finałem. W garderobie radosna młodzież – chyba im się spodobało;). Czas minął szybko. Wyszliśmy na Finał. I tu zaskoczenie – w chwili gdy stanęliśmy do „wieży” publiczność zaczęła bić brawo jak oszalała:). Bartek Jasiocha skomentował to później: „Spodobało się, bo się skończyło.:).
A po spektaklu szybkie sprzątanie połączone z wymianą czułości ze znajomymi, którzy przyszli na spektakl. Przybyła Kosa, która jak zwykle narobiła zamieszania (zaśpiewaliśmy jej „Sto lat” i wyściskaliśmy mocno bo miała urodziny), ksiądz Jasio, Marcin Kreis, Bartkowa Justynka i kilku innych miłych gości:). Następnie cichutko wynieśliśmy nasze rzeczy z teatru, no i zrobiliśmy obowiązkową fotkę pod napisem „ROMA”:). Wyjeżdżając z Warszawy wpadliśmy do McDonalda na obiad. Byliśmy tak zmęczeni i głodni, że było nam wszystko jedno (a tak serio to jesteśmy trochę jak duże dzieci i do McDonalda zawsze zajeżdżamy chętnie). Prawie całą drogę powrotną przedrzemałam. Marzyła mi się tylko kolacja i łóżko. I nawet pochwały Księdza Dyrektora pod adresem zespołu niezbyt mnie wzruszały.

 2 kwietnia - "Opowieści papieskie" - Jak młodzież zareaguje na kulturę wyższą?
Data kojarzy się dość konkretnie, mamy więc okazję do zagrania. Próba ma zacząć się o 12.30 (Późno trochę... Zdążymy ze wszystkim?) Ok.11.30 spotykamy się z Agą na przystanku pod Ogrodem Saskim. Ja wiem jak dojechać do ZSZ nr 5 gdzie mamy występować więc pilotuję. Wszystko idzie dobrze do momentu gdy stajemy pod szkołą. Jak do tego gmachu wejść? Obejście budynku zajmuje nam chyba 10 min ale w końcu znajdujemy bramę i dostajemy się do środka. Uprzejma młodzież kieruje nas do sali teatralnej i daje nam białe wstążeczki do przypięcia do ubrania (A tyle się teraz mówi o chamskich nastolatkach. Toż to wszystko nieprawda) W sali jest Jarek z ekipą. Księdza Dyrektora ni widu ni słychu. Kuba, który zjawił się chwilę wcześniej pokazuje nam garderobę. Jest sporo miejsca, dwa lusterka. Nieźle. Powolutku zaczynamy się czesać, malować. Przecież prawie nikogo jeszcze nie ma. Schodzą się kolejne osoby. Robimy rozśpiewkę. Jest sielsko i leniwie. Ale tylko do momentu w którym nie wiadomo skąd zjawia się Ksiądz i wygania nas na scenę (Natychmiast!) bo czasu na próbę mamy mało. Przechodzimy kilka kawałków ale raczej technicznie. Z niepokojem spoglądamy to na widownie to na zegarki. Licealiści co raz śmielej zaglądają do sali i zbliża się powoli 14. A my? Wizualnie to zupełnie nie gotowi jesteśmy. Zresztą mniejsza o nas. Co z aniołami? Nie uczesane, nie umalowane. Próbę kończymy o 13.45. Mamy kwadrans na wszystko co jest jeszcze do zrobienia. Już po chwili powietrze w garderobie robi się gęste od lakieru do włosów i pudru do twarzy. Ludzie depczą się przy lusterkach, zaplątują w kostiumy. Nasłuchujemy czy Ksiądz już nas zapowiada. Każda sekunda jest cenna. Uf, wyrabiamy się jakoś.
O 14 stoimy w kulisach wędząc się w dymie z kadzideł. Gasną światła i... poszli. Odbiór spektaklu (dość poważnego przecież) przez licealistów jest nad wyraz dobry. Z tyłu ktoś uporczywie „nadaje" ale skupienie (albo przynajmniej umiejętne ukrywanie znudzenia) pozostałych widzów tworzy dobry klimat. Po „Ciszy" ktoś wyskakuje z oklaskami. To dowód uznania czy sygnał, że widzowie nie mogą doczekać się końca. Zbieramy po spektaklu gromkie brawa, pochwały od dyrekcji szkoły i bisujemy „Umieranką". A potem ogarniamy się trochę i idziemy na obiadek - taki dobry, dwudaniowy .
Podczas owej uczty wydarza się przykry epizod - wszyscy dostają jedzonko i wtrząchają, a Ania Cygan siedzi i czeka, czeka, czeka... Pani, którą Ania prosi o porcje dla siebie patrzy na nią dziwnie, jakby ta zażądała krokodyla co najmniej. Ania dostaje jedzenie dopiero gdy wszyscy inni kończą posiłek. Gdy opuszczamy stołówkę zaczepia nas chyba dyrektor i jeszcze raz dziękuje za spektakl. Ach, jak to miło. Zaś wieczorem, w sali 13 „deserek". To znaczy bardzo poważna rozmowa o przyszłości ITP przy herbacie, soczku, ciastkach, cukierkach...

28 marca - "Peer Gynt" czyli o drzazdze w nodze Solvejgi, wtopie na Guzikach i zgubionym mikroporcie.
Odświeżamy spektakl po raz kolejny. Wchodzą Bartek D. i Radek W. Powtarzamy układy aż do bólu i nauczenia się ich. Jako, że w tygodniu poprzedzającym granie mieliśmy trzy próby do PG to w sobotę nie musimy się stawiać w Auli bladym świtem tylko o 9.30. Próba idzie trochę opornie - część ludzi się spóźnia, nie możemy się zorganizować w celu odbycia rozgrzewki. I w ogóle wszystko takie rozstrzelone. Właściwie jak zwykle. Ale prawdziwe emocje dopiero przed nami. Justyna Kazek, a dokładniej jej stopa, podczas próby doznaje bliskiego spotkania trzeciego stopnia ze sporą drzazgą. A potem? Na podłodze garderoby odbywa się operacja wyciągania drzazgi za pomocą pęsety. Mundek sprawdza się tego dnia nie tylko jako fryzjer ale też jako pierwsza pomoc przed medyczna;). Justyna może chodzić, co prawda z bólem, ale może. Zbliża się 12. My jesteśmy już gotowi, ale czekamy jeszcze na widzów. Mają być nasi znajomi, rodzina więc będzie wesoło. Na początku wszystko wygląda i idzie dobrze. Trochę nie wyrabiamy się w czasie na Weselu ale takie rzeczy są wkalkulowane w całość. Zniknięcie jednego z mikroportów, które następuje później już nie!
Co się właściwie stało? Trudno powiedzieć. Najbardziej prawdopodobna wersja brzmiała tak, że Aga zdjęła mikroport i położyła go na parapecie, a sama weszła do garderoby się przebrać, bo przed garderobą jakiś facet siedział. Gdy po chwili wróciła ani tego faceta ani mikroportu już nie było? Czy zabrał go ten tajemniczy facet czy ktoś inny to nie jest istotne. Istotne jest, że sprzęt zniknął w środku spektaklu. Ja dowiaduję się, że coś jest nie tak, gdy Marysia wpada do garderoby krzycząc abym pobiegła do Księdza i powiedziała, że Irmina w scenie Kapłanek będzie miała mikroport nr.4 zamiast 6. Jako że jestem jedyną wolną osoba w tym momencie to boso i rozwianym włosem biegnę. Potem dowiedziałam się, że zmian było więcej. Ale z Bożą pomocą jakoś się to wszystko połatało.
Epizodem zamykającym serię katastrof tego popołudnia jest wejście Ewy na Guziki. Ewa na kilkanaście sekund przed swoim wejściem na scenę wraca do garderoby bo uświadomiła sobie, że nie wzięła mikroportu. Sytuacja taka, że nie wiadomo co zrobić. Jeśli wróci po mikroport to się spóźni, a na scenie Marcin czeka. Jeśli wyjdzie bez mikroportu to teksty oczywiście jakoś pójdą, ale co z piosenką? Zawraca, chwyta mikroport i pędził na scenę. Tego co było dalej nie widziałam ale mogę to sobie wyobrazić? Koszmar każdego aktora?
Jakoś dobrnęliśmy do końca tego spektaklu. Zbieramy gromkie brawa i zostajemy wyściskani przez życzliwą publiczność (wiadomo, wszyscy Krewni i Znajomi Królika). A potem, pod komendą Munka, którego sam ksiądz Dyrektor namaścił, rozpoczyna się tradycyjne sprzątanie. Nie mogę się w nim poudzielać (niestety/na szczęście?) bo czekają na mnie moja mama i siostra, które po uczcie duchowej(tzn. po Peer Gyncie) ) zabieram do siebie na obiad.

17 marca - "Historyja" - spektakl kameralny
We wtorkowy wieczór sala 110 zamiast służyć za miejsce próby ITP została zamieniona w salę teatralną. Po jednej stronie dekoracje, po drugiej rzędy krzeseł czekające aby zasiadła na nich publiczność. O 19.00 troje aktorów ukryło się za czarnymi zasłonami i na salę weszli widzowie. Niewielu ich było, to fakt? Zostało zajętych może 20 krzeseł, w tym połowa przez ITePków... Trochę to rozczarowujące? Przecież staraliśmy się ściągnąć publiczność.. Ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Spektakl się zaczął. Choć tak dobrze już go znam to śledziłam akcję całą sobą. Każdy gest, każde słowo. Miałam nadzieję na lekkie oderwanie od rzeczywistości i wejście w tę prostą ale stawiającą bardzo trudne pytania historię. Nie zawiodłam się? Lekko odpłynęłam. Innym widzom też się chyba podobało. Zwłaszcza sądząc po podziękowaniach jakie złożyli mi moi znajomi, których na „Historyję" zaprosiłam.

16 I - sobota
16 stycznia 2009 na Katolickim Uniwersytecie Lubelski Jana Pawła II odbył się pierwszy Przegląd Piosenki Bożonarodzeniowej, którego organizatorami było Stowarzyszenie Twórczych Osobowości wraz z "Teatrem ITP", Samorządem studenckim KUL oraz Duszpasterstwem akademickim KUL.
W związku z brakiem podobnych imprez w Lublinie STO - działające przy teatrze ITP, postanowiło zaprosić solistów z całej Polski by zaprezentowali swoje umiejętności. Novum przeglądu był wymóg wykonania nie tradycyjnej kolędy lecz piosenki inspirowanej świętami Bożego Narodzenia.
W konkursie wzięło udział dwanaście wokalistek i osiem zespołów. Poziom wykonawców był wysoki, a organizacja całego przedsięwzięcia, mimo iż była to pierwsza próba młodego zespołu, była bez zarzutu.
Zwycięzcami zostali: w kategorii solistka - Sylwia Skowron z Lublina, której piosenka własnego autorstwa, utrzymana w klimacie R&B z domieszką Hip Hopu, urzekła publiczność całkowicie. Sylwia otrzymała także nagrodę publiczności. W kategorii zespół wygrała multiinstrumentalna grupa Con Fuoco z Przemyśla, w której skład wchodzą: czterech solistów, skrzypce, perkusja, klawisze i gitary. Zespół, mimo iż złożony z bardzo młodych osób, okazał się całkowicie profesjonalny.
Całość Przeglądu uświetniły występy "Teatru ITP", który pokazał publiczności etiudę „Wieża Babel" oraz znakomity Teatr „A" z „Pastorałką"
Wyszukane i zabawne wypowiedzi prezenterów dopełniły wszystkie występy tegorocznego Przeglądu Piosenki Bożonarodzeniowej. Miejmy nadzieję, że ta prężnie działająca inicjatywa zapoczątkuje co roczną tradycję urządzania takiego Przeglądu.

8 luty - „Opowieści papieskie" w Warszawie
Pogoda jakaś taka wiosenna, nie pasująca do lutego, my wymęczeni sesją i spragnieni wytchnienia, a wielki świat nas wzywa. Tzn. Warszawa nas wzywa:). Pakujemy się do busa i jedziemy. Jak moglibyśmy zawieść czekająca publikę (którą, wedle słów Księdza Dyrektora, mieliśmy sobie sami zorganizować? Na miejscu, z szeroko otwartymi ramionami i obiadem czeka na nas ksiądz Jasio, stary znajomy z rekolekcji Saruela. Dostajemy porządną garderobę i dostęp do kawiarenki. W przerwie między próbami można się napić herbaty i pograć w ping ponga. I to są warunki w jakich aktor Teatru ITP pracować powinien! Bazylika, w której mamy grać jest duża i przestronna, normalnie rowerem można by jeździć. Co prawda grupa choreograficzna nie za bardzo wyrabia się z układami na schodach pod ołtarzem, ale wszystko inne jest gites. Podczas próby obserwuje nas Kosa, która postanowiła tego wieczoru zaszczycić nas swoją obecnością. Rozśpiewanie, rozciąganie, czesanie, malowanie, ubieranie. Rutyna pracy aktora. Pora spektaklu się zbliża. Łukasz K. denerwuje się swoim debiutem w roli pana technicznego (ma rozpalać kadzidła), Mundek się denerwuje, bo mikroport nie chce się trzymać na pasku. Kuba i Bartek D. chyba się nie denerwują, choć to właśnie oni dzisiejszego wieczoru debiutują na scenie w „Opowieściach...".
O 19.30 stajemy na scenie. Po słowie wygłoszonym najpierw przez miejscowego księdza, a potem przez księdza Mariusza spektakl się rozpoczyna. Z wysokości podestu patrzę na zgromadzonych ludzi. Jest ich na prawdę sporo. I chyba interesuję ich to co chcemy pokazać. Czyli sukces na samym wejściu. Opowieść się toczy, my płyniemy. Czuję każdą nutę, każde słowo w kolejnych uderzeniach serca, w kolejnych oddechach... Przyćmione światła, lekko drażniący dym z kadzideł, przestrzeń bazyliki... Przez te kilkadziesiąt minut znajduję się w innym świecie. Na bis śpiewamy „Umierankę". Ludzie biją brawo. Szkoda, że to już koniec... Pod sceną czekają nasi znajomi z gratulacjami. Spotykam kilka dawno niewidzianych osób, których się tego wieczoru nie spodziewałam. Tym milsza niespodzianka. Jest późno więc biegniemy na kolację (którą oczywiście zorganizował ksiądz Jasio:).
Im szybciej zjemy tym szybciej spakujemy manatki i wyruszymy w drogę powrotną. Pomagamy Jarkowi i jego ekipie w pakowaniu sprzętu, ale robimy przy tym tyle zamieszania, że zostajemy odsunięci od tych niezwykle fascynujących czynności (zwłaszcza, że wykonywanych po 21, w wietrze i deszczu, na śliskich schodach bazyliki). Droga powrotna upływa spokojnie, bo jesteśmy zbyt zmęczeni by szaleć. Tylko Ksiądz Dyrektor jest tak poruszony spektaklem, że chyba przez godzinę nas chwali.