Katolicki Uniwersytet Lubelski Jana Pawła IIhttps://www.kul.pl/Eksperci / Maciej MÜNNICHpl Odwet Izraela na Iranie. Ekspert: był delikatny i mały https://www.kul.pl/odwet-izraela-na-iranie-ekspert-byl-delikatny-i-maly,art_106646.html Dr hab. Maciej Munnich, prof. KUL w komentarzu dla Programu Pierwszego Polskiego Radia o odwecie Izraela na Iranie. Komentarz dostępny pod linkiem. Czy negocjacje w sprawie zawieszenia broni mogą przynieść uspokojenie sytuacji w Strefie Gazy? https://www.kul.pl/czy-negocjacje-w-sprawie-zawieszenia-broni-moga-przyniesc-uspokojenie-sytuacji-w-strefie-gazy,art_106238.html Dr hab. Maciej Munnich, prof. KUL w komentarzu dla Radia Lublin o tym, czy negocjacje w sprawie zawieszenia broni mogą przynieść uspokojenie sytuacji w Strefie Gazy. Komentarz dostępny pod linkiem. Obecnie Strefa Gazy to jest po prostu śmiertelna pułapka https://www.kul.pl/obecnie-strefa-gazy-to-jest-po-prostu-smiertelna-pulapka,art_106140.html Dr hab. Maciej Munnich, prof. KUL w komentarzu dla portalu lublin24.pl o aktualnej sytuacji w Strefie Gazy. Komentarz dostępny pod linkiem. Historyczne źródła o Jezusie albo o pracy domowej syna https://www.kul.pl/historyczne-zrodla-o-jezusie-albo-o-pracy-domowej-syna,art_105745.html Kilka dni temu syn uczący się w szóstej klasie otrzymał pracę domową z religii: omów pozabiblijne źródła mówiące o Jezusie. Oczywiście sięgnął w tym celu do Internetu (książki są od dawna passé). Przypadkiem zerknąłem mu przez ramię, chcąc zobaczyć, co też ciekawego znalazł. Patrzę więc i widzę stronę National Geographic (https://www.national-geographic.pl/artykul/czy-sa-jakiekolwiek-dowody-na-to-ze-jezus-naprawde-istnial). Wiedziony wpojonymi zasadami historyka zerknąłem najpierw na datę publikacji: grudzień 2023. Pomyślałem więc – ciekawe, może jakieś nowe spojrzenie, nowe dane. National Geographic to instytucja szacowna, więc pewnie pisał dobry fachowiec. Zacząłem więc czytać i włos na głowie zaczął mi się jeżyć. Nie, nie dlatego, że stary katol, pracujący na katolskiej uczelni nie jest w stanie przyjąć świeżego, otwartego naukowego spojrzenia. Po prostu tekst ten urąga podstawowej wiedzy i metodologii historii. A że strona jest popularna, więc postanowiłem napisać małą analizę, po to, by kolejni adepci wiedzy historycznej mogli sobie sami wyrobić zdanie. Dla ułatwienia przyjąłem, że będę starał się nie odwoływać do publikacji drukowanych (komu dziś chce się biegać do biblioteki, nawet studentów ciężko tam zagonić), lecz odsyłać czytelników do tych, które można łatwo i za darmo znaleźć w Internecie. Zapraszam więc do lektury. Autor (o nim samym na końcu, by nie sprawiać wrażenia używania argumentum ad personam) zaczął od omówienia źródeł biblijnych, a tak naprawdę wyłącznie Ewangelii. Na początek stwierdził, że „według historyków żaden z ewangelistów nie znał osobiście Jezusa”. Wprawdzie brak jest w tekście przypisu, jacy to historycy, ale – pomyślałem sobie – to w końcu tekst popularny, przypisów być nie musi. Na pewno na końcu jest jakaś informacja bibliograficzna. Zerknąłem więc na koniec i – ku mojemu zdumieniu – za całą bibliografię służy jeden krótki artykuł z livescience.com (o wnioskach z tegoż artykułu płynących później) oraz… Rozważania dotyczące rozumu ludzkiego Johna Locka. Dla niewtajemniczonych – Lock to filozof z przełomu XVII i XVIIIw., twórca liberalizmu. Lock – z całym szacunkiem dla niego – nie był historykiem i absolutnie nie jest wart cytowania jako autorytet we współczesnych historycznych analizach tekstu biblijnego. Zatem nie wiem, o jakich historykach mówił autor omawianego artykułu, ponieważ nigdzie się do nich nie odwołuje. Na marginesie, jeśli hipotetycznie przyjąć tradycyjne autorstwo Marka, Mateusza, Łukasza i Jana, to oczywistym jest, że Marek i Łukasz nie znali osobiście Jezusa, ponieważ byli uczniami Pawła i Piotra. Nie trzeba zatem powoływać się na anonimowych historyków. Z Mateuszem i Janem, jest już zdecydowanie trudniej, ponieważ nie sposób wykluczyć ich z grona apostołów, co zresztą przyznaje sam autor artykułu. Wobec takiej sytuacji stwierdza on autorytatywnie, że nie mogli być oni autorami Ewangelii, ponieważ Jan był prymitywnym, niepiśmiennym rybakiem, a na dodatek Ewangelie sią napisane po grecku, a nie po aramejsku, czyli w języku, którego używali Jezus i apostołowie. W związku z tym autorami Ewangelii musieli być jacyś nieznani późniejsi pisarze, tworzący „sprawne literacko teksty”, którzy nie znali Jezusa. Kolejnym „dowodem” na to jest fakt, że Ewangelie wspominając o postaciach ewangelistów piszą o nich w trzeciej osobie. Pora więc przyjrzeć się argumentacji zaprezentowanej na stronie National Geographic. Po pierwsze charakterystyczne jest, że autor pomija w swej argumentacji dotyczącej niepiśmienności ewangelistę Mateusza. Wynika to zapewne z opisu tegoż apostoła, który miał być zamożnym celnikiem w granicznym Kafarnaum. Nie sposób przyjąć, że ktoś taki był analfabetą. Po wtóre, także w odniesieniu do Jana, autor bezpiecznie pisze, że „prawdopodobnie” był niepiśmienny. Należy po prostu stwierdzić, że nie wiemy, na ile znajomość pisma była wśród apostołów powszechna i nie sposób z góry założyć, że byli analfabetami. Z pewnością jednak piśmienność w społeczeństwie żydowskim wcale nie była tak wyjątkowa, jak sugeruje autor. Wskazują na to badania ostrakonów (krótkich inskrypcji napisanych na skorupach potłuczonych naczyń) odnalezionych w Tel Arad, a pochodzących z VII-VI w. przed Chr. W tej małej (ok. 55x55m.), prowincjonalnej warowni położonej na południu Judy na skraju pustyni i zamieszkiwanej jednocześnie przez 20-30 żołnierzy odnaleziono łącznie ponad sto ostrakonów. W 2020r. badacze z Tel Aviv University używając analizy komputerowej pisma przebadali osiemnaście z nich, pochodzących z wąskiego przedziału czasowego ok. 600r. przed Chr. i ustalili, że zostały one napisane przez dwanaście różnych osób (https://journals.plos.org/plosone/article?id=10.1371/journal.pone.0237962). Oznacza to, że duży odsetek mieszkańców (mężczyzn) musiał być piśmienny i to nawet na odległych od centrum peryferiach. Trudno przy tym założyć, że odsetek osób piśmiennych zmniejszył się w okresie rzymskim w porównaniu do czasów pierwszej świątyni. Najważniejsze jest jednak, że tak naprawdę dziś nikt nie upiera się przy fizycznym autorstwie apostołów, to znaczy, że to oni osobiście napisali Ewangelie. Powszechną praktyką w świecie starożytnym było dyktowanie tekstu skrybie. W takim kontekście ważniejsza jest pamięć, aniżeli umiejętność pisma, choć i tego z pewnością nie można wykluczyć. Wadliwym argumentem jest także przypisywanie wyszukanego literacko języka Ewangeliom, co miałoby być dowodem na spisanie ich w odmiennym od „oryginalnego” środowisku. Wprost przeciwnie, wyraźnie widać, że ich język jest prosty, używający zwrotów zaczerpniętych z mowy potocznej. Żeby to stwierdzić nie trzeba głębokich studiów, wystarczy podstawowa znajomość greki, albo… Wikipedia: „Język Ewangelii Marka jest prosty i niewyszukany, występuje sporo wyrażeń potocznych, a także gwarowych. Wyraźnie odbiega od kanonu języka literackiego” (https://pl.wikipedia.org/wiki/Ewangelia_Marka). Słownictwo Ewangelii Jana też jest stosunkowo ubogie, a stylistyka niewyszukana, mimo rozbudowanej teologii. Greka Ewangelii Mateusza jest nieco lepsza, najwyższy styl prezentuje Ewangelia Łukasza. Tym niemniej greka wszystkich Ewangelii to zwykła koiné, bez modnych w piśmiennictwie wykształconych elit attycyzmów. We wszystkich widać wyraźnie semityzmy (najwięcej w Ewangelii Łukasza), co wyraźnie wskazuje na środowisko powstania tekstu: Żydów, którzy potrafili posługiwać się greką. Wreszcie argument, że Ewangelie nie są napisane w pierwszej osobie jest zupełnie nietrafiony. Wystarczy wspomnieć niemal współczesnego Ewangeliom Cezara, który w swych pamiętnikach pisał o sobie zawsze w trzeciej osobie, a jednak nikt nie kwestionuje jego autorstwa. Wreszcie warto zaznaczyć, że Ewangelie nie są jedynym źródłem w Nowym Testamencie wspominającym o Jezusie. Należy pamiętać o całym korpusie listów Pawłowych, które są wcześniejsze od Ewangelii i z pewnością mają innego niż one autora. Podobnie jest z innymi tzw. Listami apostolskimi oraz Dziejami Apostolskimi i Apokalipsą. Tak naprawdę Nowy Testament to mała biblioteka, a nie jedno źródło. Niemal każda księga z owej biblioteki powstałej w zdecydowanej większości jeszcze w I w. po Chr. wspomina o Jezusie. Nie wspomina o tym jednak autor artykułu. Pora teraz przyjrzeć się źródłom pozabiblijnym wspomnianym w opisywanym artykule. To co zaskoczyło już na wstępie to wspomnienie o wyłącznie dwóch z nich, tak jakby inne po prostu nie istniały. Nie wiem, czy autor o pozostałych nie wie, czy nie chce wiedzieć – obie opcje nie świadczą o nim dobrze. Najpierw wspomina Roczniki Tacyta (ok. 116 r. po Chr.), które cytuje dosłownie, wraz z kluczową informacją o „Chrystusie, który za panowania Tyberiuszaskazany był na śmierć przez prokuratora Poncjusza Piłata”. Pozostawia jednak tę wzmiankę bez żadnego komentarza, mimo że mamy tu rzymskie, niechrześcijańskie źródło wprost potwierdzające istnienie Jezusa. Drugim źródłem wspomnianym przez autora są Starożytności żydowskie Józefa Flawiusza (ok. 94r. po Chr.). Autor cytuje fragment mówiący o ukamienowaniu na rozkaz arcykapłana Annasza Jakuba Mniejszego, określanego jako „brat Jezusa zwanego Chrystusem”. Zaznacza przy tym, że „sformułowanie o chrześcijanach nie zostało spisane przez autora”, co domyślnie podważa historyczną wiarygodność źródła. Problem polega na tym, że Józef Flawiusz wspomina o Jezusie w swym dziele dwa razy i zastrzeżenia historyków – zresztą podnoszone już od wieków – dotyczą drugiego z fragmentów, czyli tzw. Testimonium Flavianum, nie zaś cytowanego tekstu, o czym autor zdaje się nie wiedzieć. Fragment mówiący o śmierci Jakuba, gdzie wspomniany jest także Jezus, nie budzi wątpliwości wśród historyków. Z kolei Testimonium Flavianum powszechnie uważane jest za tekst pochodzący od Flawiusza, jednak „poprawiony” przez późniejszych chrześcijańskich kopistów, poprzez dodanie sugestii o nadludzkim charakterze Jezusa (zob. tekst: https://pl.wikipedia.org/wiki/Testimonium_Flavianum). Potwierdza to odnaleziona w 1971 r. przez żydowskiego badacza Szlomo Pinesa arabska wersja tekstu, którą można przetłumaczyć: „W owym czasie był mądry człowiek zwany Jezusem. Jego postępowanie było dobre i znany był jako prawy. Wielu ludzi spośród Żydów i innych narodów stało się jego uczniami. Piłat skazał go na ukrzyżowanie i śmierć, ale ci, którzy stali się jego uczniami, nie porzucili jego nauki. Mówili oni, że pojawił się im trzy dni po swym ukrzyżowaniu i że żyje. Zatem być może był on pomazańcem, co do którego prorocy zapowiadali cuda” (proszę wybaczyć, tutaj muszę odesłać do „papieru”, ponieważ nie znam żadnej edycji on-line: Sh. Pines, An Arabic Version of the Testimonium Flavianum and its Implications, Jerusalem 1971, s. 9-10,). Zestawiając zachowaną wersję grecką i arabską, należy stwierdzić, że Flawiusz z pewnością wspominał o Jezusie, o jego ukrzyżowaniu z wyroku Piłata oraz o przekonaniu uczniów o jego zmartwychwstaniu. Na tym kończą się źródła wspomniane przez autora, co zaskakuje. Wystarczy wszak otworzyć choćby Wikipedię (niezależnie w jakim języku: https://en.wikipedia.org/wiki/Sources_for_the_historicity_of_Jesus, https://pl.wikipedia.org/wiki/Historyczno%C5%9B%C4%87_Jezusa), by zobaczyć, że o Jezusie wspominają także: Mara bar Serapion (stoicki filozof wspominający zapewne niedługo po 70 r. po Chr. o skazaniu przez Żydów „mądrego króla” i stawiający go w jednym rzędzie z Sokratesem i Pitagorasem); Pliniusz Młodszy (ok. 111-113 r. po Chr. namiestnik Pontu i Bitynii w dzisiejszej Turcji, pisze w liście do cesarza Trajana o chrześcijanach uznających Chrystusa za boga); Swetoniusz (rzymski historyk w Żywocie Klaudiusza napisanym ok. 120 r. po Chr. wspomina o zamieszkach w Rzymie w roku 49 wywoływanych przez Żydów błędnie sugerując, że byli oni „podburzeni przez niejakiego Chrestosa”); Lukian z Samosat (piszący po grecku rzymski retor isofista pochodzący zsyryjskiej rodziny w kilku swoich pracach wspomina o chrześcijanach, a w dziele O Śmierci Peregrinosa (ok. 165 r, po Chr.) pisze o ich „ukrzyżowanym mędrcu”); Fronton (rzymski retor w swej mowie przeciw chrześcijanom napisanej przed 170 r. po Chr. oskarża ich o tajemne kulty, w tym czczenie oślej głowy, penisa, kazirodztwo, mordy dzieci. Wspomina jednak także, że czczą krzyż, na którym śmierć poniósł „człowiek”); Celsus (filozof w swym dziele Prawdziwe Słowo, napisanym ok. 178 r po Chr. ostro krytykował chrześcijan twierdząc, że zmieniali oni treść Ewangelii, a sam Jezus był kuglarzem i oszustem, nigdzie jednak nie sugerował, że Jezus nie istniał); Galen z Pergamonu (najsłynniejszy lekarz starożytnego Rzymu, w swych dziełach medycznych ok. 180 r. po Chr. wspomina trzykrotnie o uczniach Mojżesza i Chrystusa); Talmud wspomina Jezusa i jego uczniów kilkukrotnie, zawsze w negatywnym kontekście. Najbardziej znanym jest fragment traktatu Sanhedryn 43a mówiący o śmierci Jezusa w wigilię Paschy za uprawianie magii i zwodzenie Izraela. Teksty talmudyczne mogą być różnie datowane, jednak żaden z nich nie sugeruje braku istnienia Jezusa. Powyżej wymieniłem tylko te źródła, które są bardziej jasne i wymieniają Jezusa albo wprost z imienia, albo wyraźnie na niego wskazują. Oczywiście na temat każdego z nich można prowadzić interesującą historyczną dyskusję, jednak nie można udawać, że ich po prostu nie ma. Na dodatek zacytowane świadectwo Tacyta autor zbywa milczeniem, a fragment z Józefa Flawiusza fałszywie dezawuuje jako niewiarygodny. Na tej podstawie konkluduje kwestię historyczności Jezusa: „Mamy … do czynienia z bardzo znikomymi poszlakami oraz pismami”. Co ciekawe, jedyny artykuł na który autor się powołuje przedstawia zupełnie przeciwną konkluzję: “Though a few books have recently argued that Jesus never existed, the evidence that he did is persuasive to the vast majority of scholars, whether Christian or non-Christian” (https://www.livescience.com/13711-jesus-christ-man-physical-evidence-hold.html). Taki sposób prowadzenia narracji świadczy jak najgorzej o warsztacie metodologicznym autora i zdaje się wskazywać na pozanaukowe przesłanki jego konkluzji. Chciałbym zobaczyć wywód historyczny o jakiejkolwiek starożytnej postaci tylekroć wspominanej w źródłach z epoki, które historyk odważyłby się podsumować w tak oczywisty sposób wbrew źródłom. Na koniec pozwolę sobie wyrazić zdziwienie. Szacowna i zasłużona instytucja, jaką jest National Geographic wydawała mi się firmą, która dba o jakość publikowanych tekstów, niezależnie od tego, że mają one charakter popularno-naukowy. Myślałem więc, że jako autora dla w końcu dość poważnej tematyki zatrudni fachowca, historyka, albo przynajmniej osobę o dużym dorobku popularyzatorskim. Tymczasem autorem jest Pan Jakub Rybski, jak sam siebie określa: „Dziennikarz, miłośnik kina niezależnego, literatury, ramenu, gier wideo i dobrego rocka”, współpracownik TVN 24 i Canal+. Mogę tylko zdziwić się, że National Geographic nie był w stanie znaleźć nikogo choć nieco bardziej kompetentnego w opisywanej tematyce. Wprowadzając do obiegu pół-prawdy, przemilczenia i fałszywe konkluzje National Geographic rozmienia na drobne swoją zasłużoną markę. Sugerowałbym usunięcie takiej niechlubnej publikacji, choć lojalnie uprzedzam, że stronę zapisałem i będę pokazywał jako przykład, jak nie należy popularyzować wiedzy historycznej. W Egipcie trwają wybory prezydenckie https://www.kul.pl/w-egipcie-trwaja-wybory-prezydenckie,art_105238.html Dr hab. Maciej Munnich, prof. KUL w komentarzu dla Programu Pierwszego Polskiego Radia nt. wyborów prezydenckich w Egipcie. Link do komentarza. Wojna Izraela z Hamasem eskaluje https://www.kul.pl/wojna-izraela-z-hamasem-eskaluje,art_104779.html Dr hab. Maciej Munnich, prof. KUL w komentarzu dla Radia Lublin nt. eskalacji wojny Izraela z Hamasem. Komentarz dostępny pod linkiem. Wojna Hamas vs Izrael https://www.kul.pl/wojna-hamas-vs-izrael,art_104298.html Ostatni weekend przebiegł pod znakiem ataku bojowników Hamasu na Izrael. Dwa elementy tego ataku okazały się zaskoczeniem: skala ataku oraz słabość przeciwdziałania izraelskiego w pierwszym dniu, a nawet pierwszych dniach. Według różnych źródeł w pierwszym dniu ataku Hamas wystrzelił od 2,2 do 5 tys. rakiet na Izrael. Taka liczba wystarczyła do przełamania izraelskiej obrony przeciwlotniczej/przeciwrakietowej, w tym słynnej Żelaznej Kopuły. Nie ma tu znaczenia, że rakiety wystrzeliwane ze Strefy Gazy są często prymitywnymi samoróbkami (choć nie wszystkie). Ewidentnie ilość wygrała z jakością. Trzeba pamiętać, że nie istnieje system obrony przeciwlotniczej, mogący zwalczać jednocześnie tak dużą ilość rakiet, nie wspominając o kosztach takiej obrony. Jednak dotychczas zmasowany atak rakietowy był domeną państw. Dlatego Izrael obawiał się rosnącej rakietowej potęgi Iranu. Ostatnie dni pokazały, że także organizacje poza-państwowe, takie jak Hamas, są w stanie zgromadzić wystarczające zasoby, by przełamywać nawet najbardziej wyszukane systemy obrony. Drugim elementem ataku Hamasu był atak bojowników na tereny Izraela. Warto zauważyć, że atak został przeprowadzony na ziemie należące do Izraela od 1948, nie zaś na tereny okupowane od 1967 (Zachodni Brzeg Jordanu). Z oświadczeń izraelskiej policji wynika, że na teren Izraela przedostało się ok. 1000 bojowników. Część z nich powróciła na teren Strefy Gazy, część nadal pozostaje w Izraelu, a nawet w nocy miały być przesyłane kolejne posiłki. Oczywiście część zginęła w walkach, lub została ujęta. W najbliższych godzinach poszczególne punkty oporu będą likwidowane i Izrael ogłosi oczyszczenie swych ziem z terrorystów. Łączne starty po stronie Izraela to obecnie ponad 700 zabitych, a liczba ta z pewnością jeszcze wzrośnie. Dla porównania, w regularnej wojnie Jom Kippur przeciw Egiptowi i Syrii (+ sojusznicy), w której po obu stronach walczyły setki tysięcy żołnierzy, Izrael stracił nieco ponad 2600 ludzi. Zaskakuje więc skala start, wynikająca z nieprzygotowania strony izraelskiej, która dotychczas chlubiła się najlepszym wywiadem. Ewidentnie Izrael został zaskoczony, co samo w sobie jest zaskoczeniem. Rodzi to różne spekulacje, niekiedy zupełnie bez związku z rzeczywistością. Spotkać się można z opiniami, że wywiad izraelski był zajęty zwalczaniem opozycji, przez co „nie zauważył” przygotowań Hamasu i na tej podstawie natychmiast jest budowana paralela z polską sytuacją polityczną. Należy podkreślić, że izraelski wywiad (Mosad) działa wyłącznie na zewnątrz państwa Izrael, nie zajmując się w ogóle kwestiami wewnętrznymi. Tym zajmuje się izraelski kontrwywiad, czyli Szin Bet. Podobnie bezpodstawną wydaje się sugestia, że to premier Netanjahu chciał doprowadzić do eskalacji, by wzmocnić swoją pozycję polityczną. Po pierwsze ostatnio Likudowi i jego politycznym, nacjonalistycznym sprzymierzeńcom udało się poprawić notowania, a i protesty opozycji osłabły, więc nie było potrzeby do podgrzewania nastrojów z powodów politycznych. Po wtóre zaś z pewnością 700 martwych obywateli nie poprawi pozycji żadnego rządu w Izraelu. Na razie trzeba powiedzieć, że nie wiadomo dlaczego Izrael dał się zaskoczyć, poza oczywistym stwierdzeniem, że atak nastąpił w dzień świąteczny (święto Simchat Tora, ostatni, najradośniejszy dzień Święta Namiotów), co znowu przywołuje skojarzenia z wojną Jom Kippur. Najistotniejszym pytaniem jest jednak, dlaczego Hamas zdecydował się właśnie teraz na tak dużą akcję. Odrzucić należy ogólniki mówiące o trwałym konflikcie izraelsko-palestyńskim. Podobnie wyjaśnieniem nie są wewnętrzne, polityczne kłopoty Izraela, ponieważ trwają one już od dobrych kilku lat. Wydaje się, że prawdziwym powodem ataku Hamasu były próby storpedowania zawarcia porozumienia saudyjsko-izraelskiego. W ciągu ostatniego miesiąca wspominał o nim zarówno wszechwładny następca saudyjskiego tronu Mohammad bin Salman, jak i premier Netanjahu oraz prezydent Biden (USA są pośrednikiem w tych rozmowach). Ewentualne zawarcie tego porozumienia oznaczałoby dla Palestyńczyków praktycznie zupełne osamotnienie w świecie arabskim. Należy pamiętać, że najbliżsi sąsiedzi, czyli Egipt i Jordania, mają już zawarty pokój z Izraelem. Do grona tych państw dołączyły także, w wyniku tzw. porozumień Abrahamowych, Zjednoczone Emiraty Arabskie i Bahrajn, a następnie Maroko. Porozumienie z najsilniejszym obecnie państwem arabskim, jakim jest Arabia Saudyjska, byłoby dla Palestyńczyków końcem marzeń o niepodległym państwie. Oczywistym przy tym było, że porozumienie to nie prowadziłoby do tzw. rozwiązania dwupaństwowego, lecz w praktyce za współpracę handlową oraz kooperację anty-irańską (plus bonus w postaci amerykańskiego programu atomowego dla Saudów), pozostawiałoby Palestyńczyków samych. Dlatego Hamas musiał uniemożliwić zawarcie takiego porozumienia. Nie wystarczały do tego demonstracje, czy też „typowy” ostrzał Izraela, lecz potrzebna była na tyle spektakularna akcja, by Saudowie nie mogli obecnie nawet myśleć o porozumieniu z Izraelem. I Hamas swój cel osiągnął. Można powiedzieć, że nawet z nawiązką, ponieważ zapewne nie spodziewał się aż takiego powodzenia akcji militarnej i zabicia oraz porwania tak znaczącej ilości obywateli Izraela. Oczywiście odpowiedzią będzie pełna blokada Strefy Gazy oraz jej ostrzał z tysiącami zabitych Palestyńczyków. Ale – z perspektwy Hamasu – tym lepiej, ponieważ nie sposób wyobrazić sobie władców Arabii Saudyjskiej ściskających dłonie polityków izraelskich unurzane we krwi Palestyńczyków. Trzeba więc powiedzieć, że Hamas już to starcie wygrał. Ewentualną jego porażką będzie lądowy atak Izraela na Strefę Gazy i jej okupacja, tak jak przed rokiem 2007, jednak wydaje się to mało prawdopodobne. Operacja taka prowadziłaby do dziesiątek tysięcy zabitych Palestyńczyków oraz setek albo tysięcy poległych żołnierzy izraelskich. Przede wszystkim jednak oznaczałaby ona trwałe zaangażowanie bardzo znaczących sił w okupowanie gęsto zaludnionego terenu miejskiego, bez jakichkolwiek perspektyw zakończenia tej sytuacji. Bardziej prawdopodobne są rajdy izraelskich sił specjalnych w celu likwidacji poszczególnych celów w Strefie Gazy oraz nieustający ostrzał artyleryjski i z powietrza. Na takie koszty Hamas jest jednak przygotowany. Nie należy przy tym spodziewać się większego zaangażowania libańskiego Hezbollahu. Dokonał on jedynie niewielkiego ostrzału sił izraelskich na tzw. farmach Szebaa, czyli terenie zajętym przez Izrael od 1982 r. Było to swego rodzaju nawiązanie dialogu: „Popieramy walczących braci z Hamasu, jednak nie zamierzamy atakować samego Izraela”. Hezbollah włączając się do walki nic więcej nie zyska, aniżeli uzyskał sam Hamas, czyli uniemożliwienie porozumienia saudyjsko-izraelskiego, a poniesie jedynie straty. Podobnie nie dojdzie do wielkiego wybuchu na Zachodnim Brzegu. Ewentualne starcia ograniczą się do lokalnych zamieszek bądź pojedynczych ataków. Wydaje się zatem, że w najbliższym czasie starcia ograniczą się do Strefy Gazy. MUNDIAL 2022. Chodzi o pokazanie, że Katar to nie jest tylko gaz i ropa https://www.kul.pl/mundial-2022-chodzi-o-pokazanie-ze-katar-to-nie-jest-tylko-gaz-i-ropa,art_101067.html Dr hab. Maciej Munnich, prof. KUL w komentarzu dla portalu Lublin24.pl nt. kreacji wizerunku Kataru. Komentarz dostępny pod linkiem. Biden na Bliskim Wschodzie – Much Ado About Nothing https://www.kul.pl/biden-na-bliskim-wschodzie-much-ado-about-nothing,art_99831.html Biden na Bliskim Wschodzie – Much Ado About Nothing Prezydent Biden powrócił właśnie ze swojej czterodniowej podróży na Bliski Wschód (13-16.07). Aby ocenić wyniki tej wizyty, należy najpierw zapytać o jej cele. Wydaje się, że można wyróżnić dwa podstawowe, zresztą łączące się ze sobą. Pierwszy z nich to zapewnienie stabilności w regionie i przez to zwiększenie wpływu Stanów Zjednoczonych. Natomiast drugi to obniżenie ceny ropy naftowej. Oba cele mają związek z toczącą się na Ukrainie wojną, która z jednej strony zwiększa niestabilność całego świata, z drugiej strony podnosi ceny ropy. Należy jednocześnie pamiętać o podstawowym globalnym wyzwaniu, jakim dla Waszyngtonu są Chiny i realizowaną w związku z tym konsekwentną polityką ograniczania bezpośredniego zaangażowania USA na Bliskim i Środkowym Wschodzie. Efektem tego jest wycofanie się sił amerykańskich z Afganistanu i stopniowe ich ograniczanie w Iraku. Dlatego Waszyngton chciałyby znaleźć na Bliskim Wschodzie odpowiednich partnerów, którzy sami zapewnialiby stabilność oraz dbali o interesy USA. Oczywiście robiliby to nie z powodu miłości do USA i demokracji, lecz ze względu na zbieżność interesów swoich i amerykańskich. Z perspektywy Stanów Zjednoczonych podstawowym czynnikiem zapewniającym stabilność na Bliskim Wschodzie jest doprowadzenie do porozumienia między Izraelem a państwami arabskimi tak, by po pierwsze nie doszło między nimi do konfliktu zbrojnego, po wtóre zaś, by wspólnie stanowiły one silny związek mogący przeciwstawić się ewentualnym agresywnym planom Iranu. Stąd celem podróży Bidena było rozszerzenie tak zwanych porozumień Abrahamowych (2020), które jeszcze za prezydentury Trumpa doprowadziły do nawiązania relacji dyplomatycznych pomiędzy Izraelem a Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi oraz Bahrajnem. W nieco szerszej perspektywie jest to ciąg dalszy polityki, która skutkowała porozumieniem egipsko-izraelskim w 1979 oraz jordańsko-izraelskim w 1994. Dla USA Izrael jest jedynym w pełni wiarygodnym partnerem na Bliskim Wschodzie. Z kolei dla części państw arabskich znad Zatoki Perskiej ewentualny sojusz z Izraelem zapewniałby większe bezpieczeństwo przed wpływami Iranu. Na drodze do porozumienia stoi jednak kilka problemów. Pierwszą oczywistą przeszkodą jest kwestia palestyńska. Trump w proponowanym tzw. Deal of the Century próbował po prostu ominąć Palestyńczyków, dogadując się ponad ich głowami bezpośrednio w państwami arabskimi. Propozycja Trumpa jednak w tak oczywisty sposób faworyzowała stronę izraelską i sprowadzała przyszłe państwo palestyńskie do roli w pełni zależnego od Tel Awiwu bantustanu, że główny gracz, czyli Arabia Saudyjska, nie zdecydował się na podpisanie porozumienia. Podstawowym problemem z wizytą Bidena w Izraelu i Autonomii Palestyńskiej jest fakt, że prezydent USA tym razem nie przywiózł żadnej propozycji. Starł się on uspokoić obie strony i w mowie powitalnej na lotnisku z jednej strony oświadczył, że nie trzeba być Żydem, by być syjonistą (ukłon w stronę Izraela), a z drugiej zapewnił, że jest zwolennikiem tzw. two-state solution (ukłon w stronę Palestyńczyków). Zdecydował się także na spotkanie z prezydentem Autonomii Palestyńskiej Mahmudem Abbasem w Betlejem, jednak poza ogłoszeniem pomocy finansowej (łącznie 300 mln $), żadnych politycznych konkretów nie było. Pewnym symbolem chwiejności administracji prezydenta Bidena jest fakt, że część środków (100 mln $) przekazano na pomoc dla arabskiego szpitala we Wschodniej Jerozolimie, lecz jednocześnie nie otwarto ponownie zamkniętego jeszcze przez Trumpa konsulatu dla Palestyńczyków w tej samej Wschodniej Jerozolimie, mimo wcześniejszych zapowiedzi. Pewnym wytłumaczeniem dla braku poważniejszych działań ze strony USA jest sytuacja polityczna w Izraelu, który czeka na kolejne wybory z listopadzie. Stąd jakiekolwiek poważniejsze rozmowy z tymczasowym premierem Jairem Lapidem są w rzeczywistości bezcelowe, ponieważ może okazać się, że jeszcze przed końcem roku na fotel szefa rządu wróci Beniamin Netanjahu. Drugim problemem wpływającym na potencjalne porozumienie izraelsko-arabskie jest irański program atomowy. Tym razem jest to czynnik jednoczący, ponieważ zarówno Izrael, jak i monarchie znad Zatoki obawiają się wzrostu potęgi Iranu. Z kolei to USA stoją wobec dylematu, ponieważ z jednej strony chciałyby ograniczenia siły Iranu i niedopuszczenia do posiadania przez ten kraj zdolności produkcji broni atomowej, z drugiej zaś zależy im na wprowadzeniu na rynek irańskiej ropy i gazu. Pozwoliłoby to na ograniczenie tak szkodliwej politycznie dla administracji Bidena inflacji, szczególnie wobec jesiennych wyborów do Kongresu. Dodatkowo obniżenie cen węglowodorów pozwoliłoby na twardsze stanowisko europejskich sojuszników USA (szczególnie Niemiec) wobec energetycznego szantażu Rosji. Stąd administracja Bidena wyraźnie prze do odnowienia zerwanej przez Trumpa umowy JCPOA. Jednak Iran – jak się wydaje – gra na czas, stawiając kolejne żądania, na przykład wyłączenie Korpusu Strażników Rewolucji z listy organizacji terrorystycznych. Być może rzeczywiście Iran jest bardzo bliski osiągnięcia ilości materiału rozszczepialnego wystarczającej do produkcji bomby atomowej. Niektóre izraelskie źródła mówią o zaledwie dwóch tygodniach (sic!) dzielących Iran od tego celu. Inne rozciągają ten czas do kilku miesięcy. Z perspektywy Iranu sytuacja, w której może już po cichu pracować nad bronią atomową i dopiero wtedy podpisać umowę umożliwiającą kontrolę dalszej produkcji materiału rozszczepialnego byłaby idealna. Oczywiście o ile Iran w ogóle pracuje nad bronią atomową, wszak oficjalnie temu zaprzecza. W tej sytuacji dla USA każde rozwiązanie jest niekorzystne, jednak najmniejszym złem jest jak najszybsze podpisanie nowej umowy z Iranem. To oczywiście stawia Waszyngton w gorszej pozycji negocjacyjnej. Cała sytuacja budzi obawy w Izraelu, że w razie niebezpieczeństwa USA pozostawią region samemu sobie, a Izrael samotnie nie ma wystarczającego potencjału do prowadzenia wojny z Iranem. Stąd Tel Awiw domagał się jak najdalej idących gwarancji. Odgłosom z Izraela pilnie przysłuchiwali się monarchowie znad Zatoki. Ostatecznie Biden w czasie wizyty ograniczył się do ogólników, przynajmniej w oficjalnych wystąpieniach. Skupiał się na krytykowaniu Trumpa za zerwanie umowy oraz dowodzeniu, że dyplomacja jest najlepszym sposobem zapewnienia bezpieczeństwa. Na kluczowe pytanie, czy USA użyją siły, gdyby Iran wszedł w posiadanie broni atomowej, Biden odparł twierdząco, jednak zastrzegając, że byłaby to ostateczność („the last resort”). Trzeba jednak zauważyć, że ocena tego, co jest ostatecznością może być wyraźnie różna w Izraelu i w USA. Zatem w rzeczywistości nie padło żadne nowe stwierdzenie i widać wyraźnie, że USA starają się uspokoić Izrael, jednak bez zobowiązywania się do twardych działań, na przykład wspólnego ataku na irańskie ośrodki badań jądrowych, co wielokrotnie proponował Netanjahu. Być może miękka postawa USA ma wsparcie w części środowisk izraelskich, gdzie od dawna widoczny jest podział pomiędzy siłami zbrojnymi i Mosadem. Najprościej rzecz ujmując wojsko twierdzi, że w rzeczywistości nie ma narzędzi do samodzielnego zablokowania rozwoju irańskiego programu atomowego, a ewentualne naloty na Iran mogą jedynie opóźnić ów program, jednak za cenę ogromnego wzrostu napięcia w regionie. W grę wchodziłyby wówczas nieregularne działania Hezbollahu czy też Palestyńczyków, ataki cybernetyczne, terrorystyczne, ograniczone uderzenia dronów/rakietowe, a nawet pełnoskalowa wojna. W takiej sytuacji sztab generalny opowiada się za zawarciem porozumienia z Iranem, co przynajmniej na jakiś czas zahamowałoby rozwój zdolności atomowych Teheranu. Odmiennego zdania jest Mosad, który od dawna prowadzi kampanię sabotażową w naukowych i przemysłowych ośrodkach irańskich, także organizując zamachy na irańskich naukowców. Mosad twierdzi, że należy podejmować jak najostrzejsze akcje przeciw Iranowi i nie dopuścić do podpisania nowej umowy, bowiem w rzeczywistości da ona Teheranowi ogromny zastrzyk środków do prowadzenia dalszych badań oraz rozwoju wrogiej – z perspektywy Tel Awiwu – działalności. Dotychczas zarówno Netanjahu, jak i Bennett sprzyjali twardemu poglądowi reprezentowanemu przez Mosad. Stanowisko Lapida może być nieco łagodniejsze. Przede wszystkim jednak sam fakt dyskusji w łonie elity izraelskiej ułatwia USA rozmowy dyplomatyczne i uniknięcie zbyt daleko idących deklaracji militarnego wsparcia. Zamiast tego Waszyngton chętnie widziałby współpracę izraelsko-arabską, która bez angażowania sił amerykańskich miałaby powstrzymywać Iran. W tej sytuacji następnym punktem podróży musiały być kraje arabskie, a w praktyce najważniejszy z nich: Arabia Saudyjska. Już przed wylotem Bidena do Dżuddy w piątek ogłoszono, że samoloty z Izraela z muzułmańskimi pielgrzymami do Mekki będą mogły bezpośrednio lądować w Arabii Saudyjskiej, co zdawało się być dobrą zapowiedzią. W Dżuddzie Biden spotkał się na wspólnym szczycie z przywódcami sześciu państw Rady Współpracy Zatoki oraz Egiptu, Jordanii i Iraku. Media skupiły się w dużej mierze na „żółwiku” z Mohammadem bin Salmanem, ze względu na oczywiste animozje między Bidenem i saudyjskim następcą tronu, jednak przesłoniło to ważniejsze ustalenia, a raczej ich brak. Saudyjski minister spraw zagranicznych książę Fajsal bin Farhan al Saud wyraźnie zaznaczył, że otwarcie saudyjskiego nieba dla wszystkich przewoźników (w tym z Izraela) nie ma nic wspólnego z ewentualnym nawiązaniem stosunków dyplomatycznych z Tel Awiwem, ani też z potencjalnym sojuszem izraelsko-arabskim i królestwo w ogóle nie było zaangażowane w takie rozmowy. Zaznaczono także, że bez uregulowania kwestii palestyńskiej, żadnego znaczącego postępu nie będzie. Oznacza to powrót do tradycyjnej polityki saudyjskiej. Być może był to pośrednio wyrażony głos starego już, 86-letniego, króla Salmana. Nawet jeśli Mohammad bin Salman ma w tej kwestii inne zdanie, na razie o żadnym sojuszu mowy być nie może. Zamiast tego skupiono się na drobniejszych sprawach. Jako sukces ogłoszono zawarcie porozumienia, o przekazaniu Arabii Saudyjskiej przez Egipt dwóch wysepek (Tiran, Sanafir) na Morzu Czerwonym. Dla uspokojenia Izraela stacjonować na nich mają siły międzynarodowe (głównie Amerykanie). Innym sukcesem miało być wykluczenie Chińczyków z rozwoju sieci 5G w Arabii Saudyjskiej. Nie ulega jednak wątpliwości, że dla takich umów nie była potrzebna wizyta prezydenta USA. Wrażenia braku konkretów nie zmieniły bilateralne rozmowy Bidena z przywódcami Zjednoczonych Emiratów Arabskich, Egiptu i Iraku. Wydaje się, że i tutaj Waszyngton starał się uspokoić swych bliskowschodnich partnerów wobec planów nowej umowy z Iranem – z podobnie miernym skutkiem jak w Izraelu. Kolejnym punktem wizyty, być może najbliższym każdemu z czytelników, była kwestia wydobycia ropy naftowej i co za tym idzie, jej cen. USA zdecydowanie chciałyby skłonić Saudów do zwiększenia eksportu. Widać jednak wyraźnie, że Waszyngton nie ma narzędzi nacisku na Rijad. Zapewne nie bez znaczenia są wyjątkowo złe relacje Demokratów i osobiście Bidena z Mohammadem bin Salmanem. Pomijając słynne słowa Bidena o uczynieniu Arabii Saudyjskiej światowym pariasem (w kontekście morderstwa Dżamala Chaszogdżiego), z pewnością stosunków nie poprawiły szybkie usunięcie ruchu Hutich z Jemenu z listy organizacji terrorystycznych oraz ograniczenie sprzedaży broni do Arabii Saudyjskiej. Gdy więc to USA stało się stroną proszącą, Saudowie z przyjemnością pokazali swoją siłę, przy okazji dbając o rekordowe zyski ze sprzedaży drogiej ropy. Ostatecznie Mohammad bin Salman stwierdził w ostatnim dniu wizyty, że może podnieść produkcję z 12 do 13 mln baryłek ropy dziennie. Jednak nie jest to żadna nowość, ponieważ Aramco już przed wizytą ogłaszało, że może w takiej skali zwiększyć produkcję, zaznaczając jednocześnie, że będzie to możliwe dopiero w perspektywie 2027 roku. Dodatkowo słowa następcy tronu saudyjskiego nie znalazły przełożenia na żadne podpisywane dokumenty, pozostają więc one raczej deklaracją, aniżeli zobowiązaniem. Trzeba więc powiedzieć, że także w kwestii wydobycia ropy wizyta Bidena nie przyniosła żadnych rozstrzygnięć. Wprawdzie ostateczne decyzje zapadną dopiero 3 sierpnia, podczas posiedzenia OPEC+, jednak należy pamiętać, że uczestnikiem tego spotkania będzie także Rosja, której z pewnością nie zależy na zwiększeniu podaży ropy. W rzeczywistości trudno jest powiedzieć, po co prezydent Biden przyleciał na Bliski Wschód. Z pewnością nie udało mu się osiągnąć żadnego znaczącego zbliżenia między Izraelem a krajami arabskimi. Nie wywiózł także ze sobą zapowiedzi znaczącego zwiększenia wydobycia ropy w celu obniżenia inflacji i osłabienia Rosji. Być może jedynym realnym celem było przygotowanie bliskowschodnich sojuszników na ewentualne porozumienie z Iranem. Pozostałe efekty zaliczają się do kategorii PR, jednak zapewnienia o głębokiej współpracy, o trwałej obecności i silnych fundamentach kooperacji naprawdę niewiele znaczą. Natomiast we wtorek 19.07 swoją wizytę w Teheranie rozpoczyna Putin. Kraje Bliskiego Wschodu z pewnością będą porównywać obie wizyty i wyciągać wnioski. Rosja stara się torpedować porozumienie Zachód-Iran. W tle wojna z Ukrainą https://www.kul.pl/rosja-stara-sie-torpedowac-porozumienie-zachod-iran-w-tle-wojna-z-ukraina,art_98241.html Dochodzenie do porozumienia Od roku 2018 r., kiedy prezydent Trump jednostronnie wypowiedział umowę z Iranem, nakładając na to państwo daleko idące sankcje gospodarcze, relacje amerykańsko-irańskie ze złych zmieniły się na katastrofalne. Był to element polityki tzw. „maksymalnego nacisku”, mającego doprowadzić do kryzysu gospodarczego w Iranie, który albo skutkowałby upadkiem reżimu w Teheranie, albo przynajmniej zmusił go do negocjacji nowej umowy. Iran jednak przetrwał ów nacisk, a wraz z nadejściem nowej/starej administracji prezydenta Bidena, powrócił pomysł odnowienia umowy z Iranem. Negocjacje jednak trwały długo (od kwietnia 2021), a nie ułatwiał ich fakt zmiany władz w Iranie, gdzie po łagodniejszym prezydencie Rouhanim został wybrany uważany za konserwatystę prezydent Ra’isi. Jednak po styczniowej rundzie rozmów w Wiedniu irańscy dyplomaci zaczęli wyrażać większy niż dotychczas optymizm. Z kolei w zespole amerykańskim w połowie stycznia do dymisji poddał się Richard Nephew, zastępca specjalnego wysłannika ds. Iranu, który miał wyrażać niezadowolenie ze zbyt łagodnej postawy wobec Teheranu. Wraz z Nephew z amerykańskiego zespołu negocjacyjnego odeszło jeszcze dwóch dyplomatów. Był to pierwszy sygnał łagodzenia stanowiska amerykańskiego. W oczywisty sposób wiązano to z narastającym napięciem wokół Ukrainy i poszukiwaniem przez szeroko rozumiany Zachód dodatkowych źródeł ropy, a przede wszystkim gazu, które mogłyby zastąpić rosyjskie węglowodory w razie wstrzymania ich eksportu. Kolejny ruch nastąpił 4 lutego, gdy USA – jak to określiły – w geście dobrej woli zawiesiły część sankcji nałożonych na Iran. Były one związane z firmami współpracującymi z Iranem w pokojowym wykorzystaniu energii atomowej. Wprawdzie nie były to najważniejsze sankcje dotyczące swobodnego eksportu gazu i ropy, tym niemniej widać było łagodzenie stanowiska USA. Zniesienie sankcji było z kolei pierwszym warunkiem stawianym przez stronę irańską, uważającą, że skoro USA wycofały się z umowy, to punktem wyjścia do rozmów powinien być powrót do stanu sprzed zerwania. Wprawdzie teherańskie jastrzębie z irańskiego Korpusu Strażników Rewolucji ogłosiły, że częściowe zniesienie sankcji niczego nie zmienia, nie ulegało jednak wątpliwości, że uczyniono krok w stronę porozumienia. Iran zresztą zdawał sobie sprawę, że wraz z zaostrzaniem się konfliktu na Ukrainie, a szczególnie po wybuchu otwartej wojny, zyskał wyraźną przewagę negocjacyjną. Starał się więc wykorzystać sprzyjające okoliczności i doprowadzić do porozumienia na korzystnych warunkach. Ponieważ – odmiennie aniżeli dotychczas – w obecnej sytuacji na porozumieniu bardziej zależało stronie zachodniej, mógł być pewny sukcesu. Kontratak rosyjski Rzeczywiście od 24.02 pojawiały się kolejne przecieki zarówno ze strony zachodniej, jak i irańskiej, że osiągniecie porozumienia jest na wyciągnięcie ręki. Wieczorem w piątek 4.03 praktycznie wszystkie strony zapowiadały bliskie zakończenie negocjacji. Niektórzy wysłannicy rozjechali się na weekend, by skonsultować ostatnie postępy w rozmowach ze swoimi rządami. Francuski wysłannik na rozmowy, Philippe Errera, napisał, że „jesteśmy bardzo, bardzo blisko porozumienia”. Z kolei rosyjski wysłannik, Michaił Uljanow, zapowiadał, że „będziemy mieli porozumienie może w połowie następnego tygodnia”. Nagle w sobotę pojawiła się informacja, że Rosja stawia nowe warunki: uzyskanie pisemnych gwarancji ze strony USA, że rosyjsko-irańskie kontakty biznesowe i wojskowe będą wyłączone z sankcji nakładanych na nią w związku z agresją na Ukrainę. Nie trzeba zbytniej przenikliwości, żeby stwierdzić, że USA nie zgodzą się na taki zapis, ponieważ w ten sposób po pierwsze zmniejszałaby się skuteczność sankcji, a po drugie każde inne państwo (na przykład Indie, Chiny) mogłoby pójść tą drogą i żądać wyłączenia z sankcji, co czyniłoby je w dużej mierze bezsensownymi. Ponieważ umowa JCPOA w 2015r. była podpisana także przez Rosję, oznacza to storpedowanie rozmów w ich obecnym formacie. Co ciekawe, właśnie w sobotę rano, łamiąc nakazy szabatu, niekryjący swej religijności izraelski premier Naftali Bennett, przyleciał na osobiste rozmowy z Władimirem Putinem do Moskwy. Izrael od zawsze był przeciwny powrotowi do porozumienia z Iranem i na wszelkie sposoby wspierał jak najdalej idące sankcje nakładane na Iran. Gdy zaczęła się rysować wizja zawarcia nowego porozumienia, 15.02 wysłał swych specjalnych wysłanników do Wiednia, mimo że Izrael nie był stroną układu z 2015 roku i w związku z tym nie brał udziału w negocjacjach. Strona izraelska nigdy nie ukrywała, że jej celem jest uniemożliwienie ewentualnego nowego porozumienia. Wbrew niektórym komentarzom medialnym, sobotnia rozmowa Bennett-Putin nie dotyczyła możliwego izraelskiego pośrednictwa w rozmowach pokojowych z Ukrainą. Charakterystyczny był brak oficjalnego oświadczenia ze strony premiera Bennetta po wizycie, albo choćby krótkiej informacji na bardzo intensywnie prowadzonym oficjalnym koncie twitterowym premiera. Natomiast w komunikacie na posiedzeniu rządu Izraela 6.03 poza ogólnikami premier Bennett w nawiązaniu do wyjazdu do Moskwy mówił o ewakuacji Żydów z terenów zagrożonych oraz związanej z tym możliwej fali uchodźców do Izraela. Taką też tematykę rozmów Bennett-Putin podawały izraelskie media, zaś jako drugą dodawano… kwestię rozmów z Iranem w Wiedniu. Sądząc z koincydencji czasowej i bardzo nagłego trybu wyjazdu premiera Bennetta do Rosji, należy spodziewać się, że oba państwa uzgodniły swe działanie zmierzające przeciwko ewentualnemu porozumieniu z Iranem. Ze strony Izraela nie jest to zaskoczeniem, natomiast Rosja zmienia w ten sposób swoją pozycję, dotychczas bowiem opowiadała się za powróceniem do umowy z Iranem. Najwyraźniej w piątek wieczorem takiej decyzji jeszcze nie było, albo przynajmniej nie był o niej poinformowany rosyjski negocjator w Wiedniu. W sobotę minister Ławrow ogłosił nowe żądania, czym zaskoczył nie tylko Zachód, ale także Iran. Rzecznik irańskiego MSZ stwierdził w poniedziałek 7.03, że trzeba poczekać na wyjaśnienie nowego rosyjskiego stanowiska. W ciągu weekendu pojawiły się jednak nieoficjalne opinie ze strony irańskiej, że rosyjskie stanowisko „nie jest konstruktywne”, choć w poniedziałek irańscy negocjatorzy stwierdzili, że nie było takiej oficjalnej wypowiedzi. Irańskie media rządowe zachowują podobną wstrzemięźliwość jak dyplomaci, jednak szczególnie media zbliżone do reformatorów wprost piszą, że nowe rosyjskie żądania są „granatem podłożonym pod negocjacyjny stół”. Postawa Izraela Interesującą jest w takim kontekście postawa Izraela, który nie tylko nie przyłączył się do zachodnich sankcji na Rosję, ale także zdaje się współdziałać z Moskwą w celu powstrzymania porozumienia Zachodu z Iranem, co ewidentnie jest wbrew interesom Ukrainy. Premier Bennett w tym celu nie tylko naruszył szabat, ale przede wszystkim był pierwszym przywódcą szeroko rozumianego Zachodu, który spotkał się z Putinem po rosyjskiej agresji na Ukrainę. Wprawdzie było to zręcznie zamaskowane propozycją pośredniczenia w rozmowach między Rosją a Ukrainą, jednak w rzeczywistości wydaje się, że nie na tym skupiały się rozmowy Putin-Bennett. Należy przy tym zauważyć, że władze Izraela długo wstrzymywały się od ostrego potępienia Rosji, czy też osobiście Putina za wywołanie wojny. Dopiero 2.03 Izrael poparł rezolucję Zgromadzenia Ogólnego ONZ potępiającą agresję na Ukrainę, a minister spraw zagranicznych Jair Lapid wprost potępił rosyjską agresję w rozmowie z Blinkenem w poniedziałek 7.03. Taka wstrzemięźliwa postawa jest tłumaczona obecnością sił rosyjskich w bezpośrednim sąsiedztwie Izraela – w Syrii. Jednak w ten sposób należałoby oczekiwać, że tym bardziej państwa bałtyckie i Polska, bezpośrednio graniczące z Rosją, także nie zajmą jasnej postawy, nie mówiąc już o tym, że rosyjski kontyngent w Syrii w porównaniu do sił Izraela jest po prostu niewielki. Istotniejszym wydaje się jednak fakt, że około 1,2 mln Żydów w Izraelu (na ok. 7,5 mln żydowskich obywateli Izraela) jest związanych kulturowo z Rosją/Związkiem Radzieckim jako miejscem urodzenia ich samych, bądź rodziców. Jest to bardzo znacząca grupa, której władze Izraela nie mogą ignorować. Nie sposób przy tym nie zauważyć, że część rosyjskich oligarchów blisko współpracujących z Putinem ma żydowskie pochodzenie i niekiedy podwójne obywatelstwo (m.in. Abramowicz, Deripaska, Fridman, bracia Rotenbergowie). Symboliczny jest w tym kontekście apel wystosowany przez Instytut Jad WaSzem, by nie obejmować sankcjami Romana Abramowicza, byłoby to bowiem „niesprawiedliwe wobec żydowskiego świata”. Z drugiej strony minister Lapid apelował, by nie pomagać rosyjskim oligarchom ukrywać swego majątku w Izraelu. Zatem Izrael konsekwentnie stara się realizować swoją politykę osłabiania Iranu, którego postrzega jako głównego wroga. Jednak podczas realizacji tej polityki podejmuje bardzo ryzykowne kroki, które na zewnątrz mogą być odbierane jako współdziałanie z agresywną Rosją. Wydaje się, że na razie rząd premiera Bennetta próbuje balansować na linie, a przy okazji zaszkodzić Iranowi. Jest to jednak ryzykowna strategia, może bowiem doprowadzić do napięć na linii Tel Awiw – Waszyngton oraz spowodować trudne do odwrócenia straty w wizerunku Izraela na świecie. Co więcej, nie jest pewne, czy przyniesie to sukces (z perspektywy Izraela) i uniemożliwi zawarcie nowej umowy z Iranem. Konsekwencje Ze strony rosyjskiej storpedowanie porozumienia z Iranem niesie krótkoterminowe korzyści. Przede wszystkim utrzymana/podbita zostaje wysoka cena ropy. W poniedziałek skoczyła on już do 140$ za baryłkę (to informacja dla tych, którzy zastanawiają się, czy zatankować dziś, czy dopiero jutroJ). Taka sytuacja daje Rosji dodatkowy zastrzyk pieniędzy, istotny wobec kryzysu gospodarczego wywołanego wojną i sankcjami. Ponadto Rosja nie musi obawiać się konkurencji ze strony irańskich węglowodorów, a co za tym idzie łatwiej jej wywierać nacisk na Europę. Wszak państwa europejskie wiedzą już, że przynajmniej w najbliższym czasie nie mogą liczyć na irański gaz albo ropę w przypadku wstrzymania dostaw z Rosji. Być może nieprzypadkowa w tym kontekście była wizyta premiera Bennetta w Berlinie, bezpośrednio po spotkaniu z Putinem. Jednak zmiana postawy Rosji w rozmowach w Wiedniu niesie także dla niej zagrożenia. Przede wszystkim narusza to relacje z Iranem. Wprawdzie obecna ekipa rządząca w Iranie, czyli najwyższy przywódca Chamenei oraz prezydent Ra’isi, są ewidentnie niechętnie nastawieni do Zachodu i wolą opierać się na sojuszu z Rosją i Chinami, jednak wizja miliardów dolarów z eksportu ropy i gazu może naruszyć taką postawę. Dla osłabionego sankcjami i koronakryzysem Iranu umożliwienie sprzedaży węglowodorów byłoby jak ożywczy powiew. Wystarczy wspomnieć, że po zniesieniu sankcji w ostatnim kwartale 2016 roku irańskie PKB skoczyło o 16,8%! Nawet najtwardsze ideologiczne uprzedzenia mogą słabnąć wobec takiej ekonomicznej perspektywy. Ponadto zawarcie porozumienia byłoby wykazaniem słabości najbardziej znienawidzonego wroga, jakim jest Izrael. Rosja (i ewentualnie Chiny) musi więc się liczyć z tym, że w nieco dłuższej perspektywie może dojść do „separatystycznego” porozumienia Iranu z Zachodem. To z kolei pokazywałoby osłabienie wpływów rosyjskich. Zatem krótkoterminowo Rosja zyskuje na storpedowaniu rozmów z Iranem. Jednak w dłuższej perspektywie, jeśli Zachód zdecyduje się na porozumienie z Teheranem, może się to okazać dla Moskwy niekorzystne. Chwilowo zagraniczna polityka rosyjska żyje jednak chwilą i skupia się na pokonaniu Ukrainy, nie bacząc na dalsze konsekwencje. Komentarz został opublikowany: Warsaw Institute Możliwości Europy w konflikcie handlowym z Federacją Rosyjską https://www.kul.pl/mozliwosci-europy-w-konflikcie-handlowym-z-federacja-rosyjska,art_97969.html Dr hab. M. Munnich, prof. KUL w komentarzu dla Radia Centrum nt. możliwości Europy w konflikcie handlowym z Federacją Rosyjską: https://centrum.fm/usa-chca-zablokowac-nord-stream-2 Bliski Wschód a konflikt ukraińsko-rosyjski https://www.kul.pl/bliski-wschod-a-konflikt-ukrainsko-rosyjski,art_97866.html W poniedziałek, 31.01 w Białym Domu doszło do spotkania prez. Bidena z emirem Kataru szejkiem Tamimem. Pozornie wydawać by się mogło, że spotkanie takie nie może mieć związku z zaogniającym się niedaleko naszych granic konfliktem ukraińsko-rosyjskim. Świat jest jednak układem naczyń połączonych i niekiedy okazuje się, że owe połączenia, choć nieoczywiste, są bardzo silne. Na początek należy zwrócić uwagę na oczywisty dla nas fakt, że znaczna część państw Zachodniej Europy, na czele z Niemcami, jest niechętna wprowadzaniu sankcji na Rosję. Nie jest żadną tajemnicą, że w dużej mierze wynika to z zależności Europy od importu gazu z Rosji. W razie ostrzejszych sankcji za ewentualną inwazję na Ukrainę, Rosja już zapowiedziała wstrzymanie dostaw gazu. Na razie tylko je ogranicza, w ten sposób windując cenę gazu w górę. Zmniejszenie dostaw gazu przez Rosję do Europy (w tym na Ukrainę), miało miejsce szczególnie w październiku 2021 oraz dodatkowo w styczniu 2022. Za: Global LNG Hub; https://globallnghub.com/ Niestety komentarze mówiące o tym, że „ciepło w europejskich domach zależy od Putina” bynajmniej nie są na wyrost. Aż 43,9% gazu zużywanego w Unii Europejskiej w 2020 pochodziło z Rosji. Według danych z pierwszej połowy 2021 udział ten wzrósł do 46,8%. I to ciągle bez Nord Stream 2. Zatem około połowy gazu, którego używamy w UE pochodzi z Rosji. Rosyjska groźba, że w razie obłożenia jej sankcjami (np. odcięcia od SWIFT) zakręci kurek z gazem jest naprawdę niebezpieczna. Oczywiście takie odcięcie dostaw uderzy najmocniej w kraje będące pośrednikami w sprzedaży rosyjskiego gazu, ponieważ nie tylko zabraknie błękitnego paliwa dla nich samych, ale także wyschnie źródło dochodu, jakim jest reeksport do innych krajów. Wśród znaczących państw europejskich w praktyce dotyczy to wyłącznie Niemiec (Słowację można niestety pominąć). Należy przy tym zaznaczyć, że Niemcy są bardziej niż średnia unijna zależni od dostaw gazu z Rosji (w 2020 było to 53%). Ostatnie dane Eurostatu za pierwsze półrocze 2021 określają tylko ogólnie, że dostawy z Rosji stanowią między 50 a 75% gazu importowanego przez sąsiadów zza Odry, podobnie zresztą jak w przypadku Polski. Różnica polega jednak na tym, że Polska kończy budowę Baltic Pipe, który jeszcze w tym roku uniezależni nas od importu gazu z Rosji, zaś Niemcy czekają na uruchomienie Nord Stream 2, który pogłębi ich gazowy alians z Rosją. Można by więc się spodziewać, że w sytuacji kryzysu i zagrożenia dostaw unijni dyplomaci powinni na gwałt szukać ewentualnych innych źródeł importu gazu. A jeśli nie unijni, to przynajmniej niemieccy. Jednak zamiast tego słyszymy od niemieckiego rządu, że sfera energetyczna powinna być wyjęta spod ewentualnych sankcji. Problem polega na tym, że na tę sferę sankcje może nałożyć Rosja, a nie UE. W praktyce oznacza to, że jeśli Europa chce zachować dostawy gazu z Rosji, nie może nałożyć na nią żadnych dotkliwych sankcji. Na powyższych wykresach widać, że oprócz Rosji poważnymi dostawcami gazu do Europy są Norwegia i Algieria. Jednak to pierwsze państwo nie jest w stanie znacząco zwiększyć wydobycia, zaś dostawy z drugiego są zagrożone konfliktem algiersko-marokańskim (od listopada 2021 wstrzymano dostawy gazociągiem przez Maroko). W tym miejscu pora wrócić na tytułowy Bliski Wschód. Niestety nie ma żadnego gazociągu prowadzącego z tego regionu do Europy. Pod naciskiem Rosji zrezygnowano z projektu Nabucco (z Azerbejdżanu), a gazociąg ze złóż izraelskich na Morzu Śródziemnym przez Cypr, Kretę do Grecji i dalej do Włoch (EastMed Pipeline), jest dopiero na etapie projektu, spotykając zdecydowany opór ze strony Turcji. Jedynym alternatywnym sposobem importu gazu do Europy jest LNG (gaz skroplony). Jest to sposób droższy, aniżeli przesył rurociągami, dodatkowo wymaga budowy specjalistycznych gazoportów. Jednak gdy ceny dyktuje monopolista, wówczas mimo wszystko import LNG może być opłacalny (to przypadek Polski). Zaś w sytuacji kryzysu, nikt nie będzie oglądał się na ceny, lecz będzie starał się zabezpieczyć przynajmniej podstawowe potrzeby społeczeństwa. W 2021 roku największymi dostawcami LNG na świecie były USA, Katar i Australia. I to właśnie w tym kontekście należy widzieć rozmowy Biden-Tamim. Jednym z trzech tematów poruszanych w tych rozmowach było bowiem zwiększenie dostaw gazu do Europy. W przypadku Australii takie starania są nieopłacalne ze względu na odległość oraz fakt, że praktycznie cały eksport australijskiego LNG wchłania chłonny rynek azjatycki. Podobnie jest w przypadku Kataru, który większość gazu także eksportuje w kierunku azjatyckim (głównie Japonia i Korea Płd). Bidenowi zaś zależy, by przekierować możliwie największą ilość do Europy, co pozwoli na bardziej stanowczą politykę wobec Rosji. Sami Amerykanie już zwiększyli swe dostawy (w pierwszym półroczu z 5% do 6,3%, większe efekty widać będzie dopiero w danych całorocznych). Jednak Katar eksportuje gaz przede wszystkim w oparciu o umowy długoterminowe i nie może łatwo zmienić kierunku eksportu dużych ilości gazu, o ile nie zwiększy znacząco jego wydobycia. Wiadomo, że Katar będzie miał możliwości radykalnego zwiększenia eksportu po ukończeniu prac na nowym polu gazowym North Field East w 2025 oraz North Field South w 2027. To jednak w perspektywie obecnej sytuacji politycznej za późno. W Białym Domu rozmawiano zapewne o szybkim zwiększeniu wydobycia w oparciu o już eksploatowane zasoby. Paradoksalnie okazuje się, że zamiast brukselskich lub niemieckich urzędników, rozmowy o dostawach gazu do Europy prowadzone są przez prezydenta USA. Pokazuje to niestety niesamodzielność polityki zagranicznej UE oraz motywowaną merkantylistycznie uległość polityki niemieckiej wobec Rosji. Drugim tematem rozmów Bidena z Tamim były relacje z USA z Teheranem. Katar jest bowiem na Bliskim Wschodzie pośrednikiem między tymi państwami, utrzymując dobre relacje z oboma. Jest to szczególnie istotne w kontekście toczących się od dłuższego czasu w Wiedniu rozmów z Iranem dotyczących powrotu do umowy JCPOA. Pozwalała ona z jednej strony na kontrolę irańskiego programu atomowego, z drugiej zaś na zniesienie sankcji, w tym dotyczących eksportu irańskiej ropy i gazu. To drugie może mieć znaczący wpływ na zwiększenie podaży gazu na światowych rynkach, ponieważ Iran ma jedne z największych złóż gazu na świecie, a dodatkowo – ze względu na sankcje – nie wykorzystuje w pełni swych mocy produkcyjnych. Po ostatniej ósmej rundzie rozmów w Wiedniu irańscy dyplomaci zaczęli wyrażać większy niż dotychczas optymizm. Z kolei w zespole amerykańskim w zeszłym tygodniu do dymisji poddał się Richard Nephew, zastępca specjalnego wysłannika ds. Iranu, który miał wyrażać niezadowolenie ze zbyt łagodnej postawy wobec Teheranu. Wraz z Nephew z amerykańskiego zespołu negocjacyjnego odeszło jeszcze dwóch dyplomatów. Wydaje się, że oznacza to złagodzenie kursu USA wobec Iranu i chęć doprowadzenia do porozumienia, które umożliwi w szybkim tempie wejście irańskich węglowodorów na światowy rynek. To pozwoli na bardzo znaczący wzrost importu gazu do Europy z kierunku bliskowschodniego. W tym akurat punkcie dyplomacja USA i państw europejskich działają w zbliżonym kierunku, ponieważ także Unii zależy na odnowieniu umowy z Iranem. Katar może odegrać znaczącą rolę w ułatwieniu takiego porozumienia, szczególnie w kwestii uwolnienia zagranicznych więźniów z irańskich więzień, co jest jednym z amerykańskich warunków. Być może temu służyły dalsze rozmowy emira z kluczowymi amerykańskimi urzędnikami odpowiedzialnymi za bezpieczeństwo. Trzecim tematem rozmów były kwestie dotyczące Afganistanu, gdzie Katar nieformalnie reprezentuje USA i jest pośrednikiem w rozmowach z Talibami. W zamian za takie polityczne przysługi Katar ma zostać ogłoszony kluczowym sojusznikiem USA, co pozwoli mu m.in. na łatwiejszy zakup amerykańskiego uzbrojenia. Ponadto zawarto umowę na zakup samolotów Boeinga. Okazuje się zatem, że aby skłonić zachodnie państwa (głównie Niemcy) do bardziej zdecydowanej polityki wobec Rosji, USA są w stanie zaangażować państwa Bliskiego Wschodu. Ewentualne dostawy gazu z tego kierunku mogą okazać się kluczowe dla polityki europejskiej. Z naszej perspektywy należy trzymać kciuki za powodzenie rozmów z Iranem w Wiedniu oraz liczyć na zwiększenie wydobycia przez Qatar Energy (do października 2021 Qatar Petroleum). W obu przypadkach oznacza to zwiększenie podaży gazu na rynku (i możliwy spadek jego cen) oraz większą odporność Europy na rosyjski szantaż gazowy. Jednak w przypadku zaistnienia łańcucha wydarzeń: rosyjska inwazja na Ukrainę – sankcje Zachodu – wstrzymanie dostaw gazu przez Rosję, nawet zwiększone dostawy z USA, Kataru i ewentualnie Iranu nie pokryją całego zapotrzebowania Europy i trzeba będzie się liczyć z ograniczeniami w dostawach gazu i ponownym wzrostem jego cen. Dlatego najlepiej odstraszać przeciwnika, a nie reagować dopiero wówczas, gdy zaatakuje. Inną kwestią jest w takim kontekście wiarygodność Niemiec dla USA jako partnera politycznego, a tym bardziej militarnego, w potencjalnym konflikcie z Rosją (i Chinami). Ale to temat na zupełnie inną analizę. Komentarz został opublikowany: KAI: Bliski Wschód a konflikt ukraińsko-rosyjski Warsaw Institute: Bliski Wschód a konflikt ukraińsko-rosyjski Television POLVISION - Polish Television Chicago: https://www.youtube.com/watch?v=90TcRCQ3bPI https://www.facebook.com/TelewizjaPolvision/videos/496009645428167