Rozmowa Akademickiej Kroniki Filmowej - PU 3 (137)

Jest taka bajka Krasickiego – spór między kroniką a kalendarzem, który rozstrzyga biblioteka. I mówi do kroniki „ty zmyślasz, co było, on zmyśla, co będzie”. Nie chcę zmyślać tego, co było, niech to robią inni, w tym wieku lepiej myśleć o przyszłości.

Dzieciństwo

Mój ojciec był profesorem politechniki najpierw Lwowskiej, później Warszawskiej po I wojnie światowej. W przeciwieństwie do mnie specjalnie polityki nie lubił, ale był ministrem przemysłu i handlu w okresach dość dramatycznych, bo najpierw w rządzie Władysława Grabskiego, a później w rządzie Witosa w czasie Cudu nad Wisłą.

Urodziłem się w Warszawie na ulicy Koszykowej 5, mieszkania 75, czyli na terenie Politechniki. To był dom profesorski, aż do czasu Powstania. Miałem jeszcze dwójkę rodzeństwa, ale pierwszy brat zmarł jako niemowlę.
Moje lata dzieciństwa wyglądały inaczej niż kolegów, mieliśmy folwark w Boczkach pod Łowiczem i jedyna rzecz to było jechać tam, bawić się ze źrebakami, uczestniczyć w żniwach… Jak byliśmy mali to sadziliśmy kasztany i żołędzie, a teraz wyrosły z nich drzewa… Tak to wyglądało. Tam spędziliśmy wrzesień 1939 r. W czasie bitwy nad Bzurą u nas był szpital, zmarło dwudziestu paru żołnierzy, a ja mając piętnaście lat chowałem ich wokoło wiejskiego kościółka. Mój ojciec zmarł w 1940 r.
Folwark w Boczkach był dla nas oparciem w sensie materialnym, ale była to też centrala różnych konspiracyjnych historii. To się skończyło tragicznie, dwór został otoczony, mój wujek został aresztowany. Dla mojej matki było to bardzo dramatyczne, bo jej brat siedział, a syn został rozstrzelany 21 marca 1944 roku na Brackiej 18.

Powstanie

Warszawiakiem poczułem się dopiero w czasie okupacji, ponieważ zespół budynków Politechniki otoczony był płotem, to my jako dzieciarnia, a potem młodzież politechniczna, żyliśmy własnym życiem. Poczucie takiego związku z Warszawą nastąpiło podczas okupacji i Powstania Warszawskiego. Jak wybuchło Powstanie miałem 20 lat, byłem już dowódcą drużyny po tajnej podchorążówce. Późną jesienią 1940 r. zostałem zaprzysiężony w konspiracji. To się nazywało Młodzież Wielkiej Polski. Mieliśmy ideowe i wojskowe szkolenie, później nas włączono do Stronnictwa Narodowego, ale do tej części Narodowej Organizacji Wojskowej, która na mocy porozumienia weszła w skład Armii Krajowej. W czasie Powstania należałem do batalionu „Gustaw”, częściowo na Starym Mieście, częściowo w Śródmieściu. Później czasowo przeorganizowano nas na zgrupowanie „Harnaś”. Zdobywaliśmy Pałac Staszica, Kościół św. Krzyża, pobliską komendę policji – cały tamten zespół.
Należę do tych, którzy uważają, że ci, którzy podjęli decyzję o Powstaniu Warszawskim, powinni za nią odpowiedzieć. Wówczas jako środowisko Młodzieży Wszechpolskiej chodziliśmy do rady Jedności Narodowej, apelując żeby nie wywoływać Powstania. Byliśmy pewni że w dwa, trzy dni wejdą wojska radzieckie, aresztują nas, wyślą na wschód i właściwie załamią opór. Nikt nie wyobrażał sobie, że przy takich środkach przez dwa miesiące mogliśmy stawiać opór, nikt – łącznie ze sztabem. Oczywiście, że czym innym jest ocena bohaterstwa postawy, i to jak najbardziej jest godne pamięci i hołdu.

Szkoła i studia

Miałem to szczęście, że wojna nie przerwała mi możliwości studiowania i kariery zawodowej. W 1939 r. skończyłem gimnazjum z tak zwaną małą maturą, bo później było dwuletnie liceum. To było gimnazjum im. Staszica, takie matematyczno-przyrodnicze, zresztą do dziś czołowe w Warszawie, ale ja akurat byłem humanistą. W kilku kolegów przeszliśmy do Liceum im. A. Mickiewicza, ale we wrześniu 1939 r. Niemcy zamknęli je pod pozorem zagrożenia tyfusem. Dalszy ciąg to już były komplety tajne, w ten sposób zdałem maturę w dwa lata, a później była organizacja tajnego wydziału prawa i do Powstania skończyłem już trzy lata prawa i dwa lata poznańskiej ekonomii. Studia skończyłem w 1945 r. na Uniwersytecie Jagiellońskim mając 21 lat. Ostatni egzamin na prawie zdawałem z Andrzejem Deskurem. Profesor Kozubski zaproponował nam asystentury, ja się zgodziłem, a Andrzej Deskur powiedział, że ma inne zobowiązania i po skończeniu prawa poszedł do seminarium.
Muszę powiedzieć, że jak przyjechałem do Krakowa, to od razu rozpocząłem konspirowanie, z wysokim szczeblem, bo ze sztabem Narodowego Zjednoczenia Wojskowego. To były trzy główne organizacje w terenie: WIN, NSZ i Narodowe Zjednoczenie. W Krakowie zaczęliśmy wydawać „Młodą Polskę”, nasz miesięcznik, a w Łodzi „Wszechpolaka”. Jestem autorem deklaracji ideowej, którą sąd Polski Ludowej w wyroku skazującym mnie na 8 lat więzienia, nazywa „ohydnym paszkwilem faszystowskim”.
W kwietniu odbył się zjazd ogólnopolski i powołaliśmy Chrześcijański Związek Młodzieży „Odnowa”. Zostałem jego prezesem. To był rok 1946.

Przyjaźnie

Miałem szereg przyjaźni. To się wiązało z działalnością konspiracyjną i polityczną. Ci główni już nie żyją. Jeden z moich kolegów to Tadeusz Przeciszewski, profesor związany z KUL-em i UMCS-em, on zdążył być na Syberii wywieziony w 1945 r., i Kozanecki – adwokat. To była taka nasza trójka. Po wojnie byłem na czele młodzieży chadeckiej, a potem jak stronnictwo zawiesiło działalność to w „Tygodniku Warszawskim” prowadziłem kolumnę młodych. Raz na dwa tygodnie mieliśmy stronę dla siebie.

Prymas Wyszyński

Z kard. Stefanem Wyszyńskim poznałem się w roku 1956. Działałem w tak zwanym „zespole informacyjnym”, którym kierował Konstanty Turowski z KUL. To był zespół kilkunastu osób z całej Polski, co do których Prymas wiedział, że mamy różne kontakty w środowiskach inteligenckich. Spotykaliśmy się, by wymieniać informacje o tym, co się dzieje w Kościele i w relacjach państwo-Kościół. Chodziło o to, aby do innych środowisk dochodził inny niż „jedyny i słuszny” przekaz. W tym gronie byli ludzie poważni: Dobrzański, Siła-Nowicki i szereg innych.
Prymas miał swoją koncepcję, swoją wizję i ją wykładał, naświetlał, wyjaśniał, nie szukał rad. Był bardzo bezpośredni, gościnny. Miał bardzo jasne, zdecydowane zdanie. W tym zespole byłem od 1965 r. To był trudny czas.
Z Kardynałem Wyszyńskim spotykaliśmy się na Miodowej w siedzibie Prymasa, albo wyjątkowo Prymas nas zapraszał do Gniezna. Wtedy Kościół zrobił ankietę o tym co zabrano zakonom w czasach stalinowskich. To były szalenie interesujące materiały o opracowanie których poprosił mnie biskup Dąbrowski. O tym jak byliśmy inwigilowani może świadczyć fakt, że w aktach IPN jest to wyraźnie zaznaczone. A materiały były rewelacyjne – zabierano zakonom domy ale urzędnicy którzy musieli to robić, kilka dni wcześniej po cichu zawiadamiali zakony, aby ukryły co mogą ukryć. Nie wiem, co się stało z tymi materiałami, może gdzieś są w episkopacie.
Dzięki Prymasowi nie istniało duszpasterstwo centralne, lecz w każdej parafii jednoczyło ludzi z danego terenu w ramach duszpasterstwa parafialnego. Brałem udział w wykładach parafialnych na temat akcji ateizacyjnej. Ówczesne władze nie aresztowały mnie, ale obserwowały. Mam 18 tomów akt. Pierwsza obserwacja zaczęła się 1948 r. Po roku znowu rozpoczęli obserwację. W mieszkaniu miałem od góry podsłuch pokojowy czyli PP i PT, czyli podsłuch telefoniczny. Oczywiście wtyczki były w tych duszpasterstwach, wzywali ich i wypytywali o mnie. Przeprowadzano też rozmowy ostrzegawcze, które były rejestrowane, ale po roku w aktach jest informacja, żeby wyrejestrować, bo nie ma żadnych wiadomości. Moja reakcja na listę Macierewicza była stanowcza. Wytoczyłem dwa powództwa o zniesławienie i w obu wygrałem sprawę. Sąd lustracyjny wydał jednoznaczne oświadczenie o tym, że nie byłem agentem SB.
Zresztą mogę powiedzieć, że wiem o szeregu znajomych, którzy byli zarejestrowani. Przyszli do jednego z moich kolegów profesorów po moich imieninach i przesłuchiwali, co tam się działo, o czym się rozmawiało, a nie byłem wtedy sędziwy, więc mówiło się o wielu rzeczach jak to na imieninach. Ktoś, kto nie zna tamtych czasów, może sobie wyobrazić, że w tamtych warunkach, można było powiedzieć, że się nie stawisz, że nic nie powiesz. To nieprawda. Przecież to nie były lata 70.-80., gdzie istniała już tak zwana opozycja, nie było instrukcji jak się zachować. To był okres postalinowski. Oczywiście, są też inne historie, które budzą we mnie dziwne uczucia do dziś dnia. Jeden z moich bliskich kolegów na ładne kilka stron, napisał referat o mnie informując, że zająłem się już tylko pracą na Uniwersytecie, ale napisał to ewidentnie dla nich. Trzeba powiedzieć, że to były takie czasy, że prosta, prymitywna ocena jest bardzo trudna.

KUL

Z KUL byłem związany od jesieni 1982 do 2001 roku. Z tym, że w tych ostatnich latach miałem zajęcia w wymiarze symbolicznym, a w latach 80. miałem zawsze nadgodziny. W tamtym czasie zespół wykładowców był bardzo wąski. Teraz jak widzę w jakich warunkach są zajęcia… to jest piękny rozwój i duża satysfakcja. Jeden z moich kolegów mówił: „Pójdziesz na KUL i będziecie ludzi nieudacznych fabrykowali, którzy będą mieli jedynie zawód na całe życie, bo kto przyjmie do pracy prawnika z KUL?” A tymczasem ilu posłów było z naszego wydziału, spośród tej młodzieży? Są i adwokaci, są ludzie na bardzo ważnych stanowiskach, mimo takiej małej grupy. Oczywiście, gdyby trwał tamten system, mój kolega miałby rację, ale myśmy już wtedy mieli nadzieję, że ten system się kruszy.
Z KUL czuję się bardzo związany, przede wszystkim z ówczesną młodzieżą. Ta młodzież zajęła dużo ważnych stanowisk państwowych i innych. Był z całej Polski wyjątkowy taki dobór. Ja miałem z nią kontakt, również czuli, że ja jestem taki trefny. Byłem kuratorem koła prawników. To były małe grupy, 10 osób. To tworzyło kontakt indywidualny. Szereg moich studentów do dziś pisze mi kartki na święta, życzenia, niektórzy mnie odwiedzają. Dzisiaj to jest olbrzymi wydział i kontakt z profesorem jest inny, takie są prawa.

Łukasz Kaczmarek, Anna Swęda