Szkolenie w Dęblinie, czyli Orły i Nieloty

Któż z nas nie słyszał tej doniosłej życiowej prawdy, że uczyć się należy zawsze od najlepszych? Legioniści, jak na światłych adeptów nauki przystało, zachłanni wiedzy i spragnieni nauk wszelakich, mając na uwadze powyższą maksymę, zdecydowali wzorować się na wojskowych ORŁACH. Wybór Dęblińskiej Szkoły Orląt na miejsce pierwszego z tegorocznych szkoleń LA KUL dziwić więc nie powinien nikogo.

Kolejna życiowa prawda, zdecydowanie mniej doniosła (nieopierzone z nas żółtodzioby!!!), objawiła się chwilę po tym, jak wpuszczono nas na teren jednostki. Ku radości przyjmujących nas adeptów lotnictwa (szczególnie zaś ku uciesze oficera dyżurnego, który tylu różnych modeli komórek prawdopodobnie nigdy wcześniej na swoim stoliku nie miał sposobności oglądać) na czas szkolenia dobrowolnie (ha!) zrzekliśmy się swoich telefonów. I nie był to nasz ostatni altruistyczny poryw.. Potem jeszcze, w ramach przedwieczornego relaksu, dobrowolnie wyszorowaliśmy podłogi.

O tym, że wojsko czyni cuda i z najoporniejszego nawet cywila zrobić może karnego żołnierza, długo przekonywać nie trzeba − starczy jedna porządna zbiórka (coś jak mierzenie mundurów na czas. Nieraz...). Jeszcze inny dowód: jeden prysznic, osiem kobiet, dwadzieścia minut, no i się udało! Trudniej było z capstrzykiem (baby pogadać muszą, dziwnym nie jest).

Część rekreacyjno − rozrywkowa czyli gwóźdź programu - zaczęła się z wybiciem północy. Chwilę potem, zwarci, prężni i gotowi, pozapinani na wypadek zimna, a na wszelkie inne wypadki zaopatrzeni w plecaki i hełmy (takie urocze nakrycia głowy), czekaliśmy na wymarsz. Jak bardzo rozrywkową okazała się ta część szkolenia przekonywać nie trzeba nikogo, zwłaszcza zaś grupy trzeciej, (całkowicie sfeminizowanej, jak i trzy z czterech pozostałych), która pod opieką uroczego podchorążego Fuksa (personalia objęte tajemnicą wojskową, dla potrzeb tekstu imiona zmieniono, wszelka zbieżność przypadkowa) pół nocy przedzierała się przez złowrogie, okołodęblińskie wartepy. Hasło naszej wyprawy? Krew, pot i łzy!!!! Pierwszego punktu kontrolnego szukaliśmy dobre 15 minut, nawołując domniemanych "kontrolerów" do rychłego ujawnienia, co z pewnością odnotowało pół wsi. Pierwszy wypadek, na piątym kilometrze, skończył się interwencją Panów z Białego Audi (nie mylić z czarną wołgą), którzy ranną z pola walki odstawili pod opiekę lekarza. Baliśmy się domyślać co nam się może przydarzyć na piętnastym kilometrze. Wspomagając się batonikami, w pocie czoła pokonywaliśmy kolejne metry. Biegłość w czytaniu mapy o mały włos nie wyprowadziła nas w pole, na dodatek przez cmentarz. Groźba zaginięcia w akcji wisiała w powietrzu... Spodziewane UFO na szczęście nie przybyło. Zapewne dzięki naszemu sojuszowi z grupą czwartą, która pod nadzorem podchorążego Kodaka zmagała się z niewygodą hełmów i innymi urokami wędrówki. Zamiast z gośćmi z kosmosu mieliśmy spotkanie trzeciego stopnia z miejscowym patrolem policyjnym. Uspokajam: rozeszliśmy się w pokoju (nie mieli z nami szans!!!). Czas na łzy nadszedł nieco później. Na szczęście były to łzy radości: Orłom, na widok naszych poczynań opadły skrzydła. Trup ścielił się gęsto: dobry kwadrans nie mogli podnieść się z asfaltu.. (zgodnie przyjęłyśmy, że to nasze wdzięki tak panów powaliły; i tej wersji się trzymajmy!). Nie ukończyliśmy marszu jako pierwsi. Niestety, byli lepsi. Nagrodę jednak otrzymaliśmy wspaniałą − powalająco radosną wiadomość: grupa pierwsza w całości złożona z mężczyzn, jeszcze nie dotarła. Jeszcze dłuuuuuuugo...

Ranek nadszedł szybko, zastał nas nie do końca rześkich i wyspanych. Światu (czytaj: Wojsku) przywróciła nas poranna zaprawa, a śniadanie uczyniło z nas dozgonnych fanów koszarowego wiktu. Zgon ten miał nadejść rychło, bo zaledwie dzień później: niedzielne przedpołudnie mieliśmy bowiem spędzić na strzelnicy. Do tego czasu oddawaliśmy się uciechom pilotażowego treningu, od katapulty, przez symulatory lotu, aż po obowiązkowe zdjęcia w kabinie samolotu. Siły witalne (czytaj: głód, zimno i depresję) wzmogła w nas musztra. Bardziej przykładni, poza krokiem defiladowym i podobnymi niuansami wojskowego regulaminu, zapoznali się dosyć dokładnie z miejscowym transformatorem (nagroda specjalna za szczególny wkład w tworzenie atmosfery, czytaj: karna przebieżka). Potem zasłużony obiad i... najbardziej oczekiwany punkt programu: DRZEMKA !!!
Wieczór upłynął nam na zwiedzaniu centrum rozwoju życia kulturalnego koszar: Domku Pilota. Jakiś czas, przez gęstwinę wieczornego deszczu, niesiony podmuchami północnego wiatru, dał się słyszeć ochoczy śpiew żaków: Płonie ognisko w lesie...

Niedziela, mimo wcześniejszych obaw okazała się łagodna (oczywiście poza rozdzierającym serca bólem rozstania i nielicznymi, akcydentalnymi dolegliwościami, najpewniej z przeforsowania, po trudach sobotniej musztry..). Na strzelnicy obyło się bez ofiar, nawet jednego draśnięcia! Dobrze, że się chociaż karabinki zacinały, (niektórym, szczególnie namaszczonym snajperom, po każdym strzale), bo by nam generalicja z nudów popadała! A że się nam, mimo usilnych starań, nie udało niczego upolować − na obiedzie nie zostaliśmy. My tu jako wojsko, nie jako studenci. Wczorajszego mięsa jeść nie chcemy!!!

Jeszcze raz dziękujemy Dowództwu WSOSP w Dęblinie za umożliwienie nam odbycia szkolenia, które oprócz niezapomnianych wrażeń, dało nam szansę bliższego zapoznania się z funkcjonowaniem Waszej szkoły, a w przyszłości, mamy nadzieję, zaowocuje długotrwałą, międzyuczelnianą przyjaźnią.

Z pozdrowieniami
Uczestnicy szkolenia

Autor: Alicja Gajda
Ostatnia aktualizacja: 26.02.2007, godz. 14:52 - Alicja Gajda