Ludzkie, nieurzędowe spotkania

 

Pierwszym, naprawdę wielkim wrażeniem, które pozostawiło trwały ślad w mojej pamięci, było przypadkowe widzenie Księdza Docenta Wojtyły odprawiającego Drogę Krzyżową w Kościele Akademickim. Zdarzało się bowiem, że w dziekanacie siedzieliśmy dłużej niż do godziny piętnastej. I oto, któregoś dnia, będąc bardziej niż zwykle zmęczona, odczułam potrzebę odprężenia się i poszłam do naszego kościółka. Poddałam się działaniu ciszy, która rzeczywiście koiła moje zmęczenie. Wtedy do pustego o tej porze kościoła wszedł cicho jakiś wysmukły cień i wolnym, posuwistym krokiem posuwał się od stacji do stacji, od krzyżyka do krzyżyka. Sprawiło mi to radość, że i ja mogę, na swój sposób, towarzyszyć Mu w tej cichej medytacji. Wspomnienie tego dnia, atmosferę tamtych chwil opisałam w wierszu pt. Cisza:

 

O, ciszą przesiąkłe, nawy naszego małego kościoła!
Nie znacie namiętnej wrzawy - nikt tu nie dzwoni, nie woła.
Wieczystym prądem płynie w prezbiterium poczęta,
Wypełnia sobą świątynię - Bożą Obecnością święta.
Możesz tu zabłąkany spowiadać swoje nędze.
Nie zdradzą cię te ściany - spokój ci z duszy wyprzędą.
Możesz się skarżyć doli - w ciszę zapadną miękką.
Bóg wie, że życie boli, nie skarci twoich jęków.
W ciszy ścielącej się w nawie, poczętej z Serca Cichego,
Zawsze znajdziesz łaskawość, lęku nie miej żadnego.
O, ciszo! Płodna w zadumę, co nowe życie rodzi,
Wielbię cię, jako umiem, skwar życia mego chłodzisz.
Spotkałam Cię kiedyś w górach, pod niebios wielką kopułą,
Tuś uwięziona w murach, lecz masz tę samą czułość.
Ciepło się kładziesz na serce. Cierpienie z duszy ścierasz,
I ludzkiej poniewierce drzwi do wolności otwierasz.
O, ciszo! Miękka, ukojna! Obejmij sobą me sprawy,
Tuś już pewnością spokojna - wymaż z mej duszy obawy.
O, ciszo! Niech życie zrozumiem. Wchłoń moją biedną trwogę.
Wielbię cię, jako umiem, wielbię cię, jako mogę.
Ciszą przesiąkłe nawy, naszego małego kościoła.
Spokój tu taki łaskawy - życia nowego szkoła.

 

Jako kierowniczka dziekanatu załatwiałam różne sprawy z profesorami. Załatwiałam również jakąś sprawę urzędową z Księdzem Profesorem Wojtyłą. Dziś nie umiem powiedzieć, o co chodziło. Natomiast zachowałam listowną odpowiedź Księdza Profesora:

 

Wielce Szanowna Pani.
Nie wiem, co naprzód, czy naprzód prosić o przebaczenie, czy też naprzód dziękować za wyrozumiałość. Raczej to drugie. Istotnie, nie mogłem podołać. Jeszcze w tę ostatnią środę przyszedł student, który ani razu nie pokazał się w ciągu semestru, żeby mu zaliczyć seminarium. Musiałem mu długo tłumaczyć. On, że straci rok, a ja, że sam sobie jesteś winien. Poza tym tak rzadko bywam obecnie w KUL-u, to spraw się nazbiera. Istotnie więc przeliczyłem się i trochę lekkomyślnie zgodziłem się na jesień. Z drugiej strony nie lubię odmawiać. Myślę sobie, jakoś to będzie, zawsze się trochę czasu znajdzie. A przecież raz już miałem podobny wypadek. Summa summarum, proszę uczynić tak, jak Pani postanowiła, i wybaczyć tak, jak Pani wybaczyła. Myślę, że Pan Jezus wszystko obróci na dobre.
Ks. Karol Wojtyła

 

Jeszcze jednym wspomnieniem, które znalazło swoje miejsce w moich zapiskach pod datą 19 kwietnia 1964 roku, chciałabym się podzielić:


W poniedziałek przyjechał z wykładami JE Ksiądz Arcybiskup Metropolita Krakowski - doc. dr hab. Karol Wojtyła. Nasz „Karolek”, nasz „Lolek”, jak Go między sobą nazywaliśmy.


Byłam bardzo ciekawa zobaczyć Go jako metropolitę. Czy już „zbiskupiał”, czy jest tym, kim był. Bo jako biskup „trzymał się” i nie „zaczadział od kadzideł”, jak Mu to przepowiadano i przed czym Go przestrzegali Jego lubelscy przyjaciele.


Nie. Nie „zbiskupiał”. Aczkolwiek wszedł na aulę w towarzystwie księdza rektora i licznych księży profesorów, ale w sposób najzupełniej zwykły, bez namaszczonych gestów, po prostu - zwyczajnie, bez piuski, z gołą głową. Po drodze witał się ze znajomymi, podchodząc ku nim.


Wykład, jak należało się spodziewać, był „kościelny” - dotyczył przecież społeczności chrześcijańskiej. Mówił dobrze, jasno, ale o wiele prościej, o wiele popularniej, niż robił to kiedyś. Czy to wpływ duszpasterzowania? Już dawniej słyszałam zdanie, że „jako biskup intelektualnie stracił”. Nastąpiło u Niego na pewno świadome przesunięcie akcentu z pracy ściśle intelektualnej na pracę duszpasterską. Ksiądz rektor Rechowicz witał Go jako dostojnika kościelnego, czołobitnie, komplementując, nie wiadomo, czy Jego osobę czy naszą Uczelnię: „Jest to w dziejach Uniwersytetu Katolickiego w Lublinie pierwszy wypadek, że gości w swych murach metropolitę krakowskiego”. Była to aluzja do księdza metropolity Sapiehy, który nie bardzo był „łaskaw” uznawać nasz Uniwersytet.
Odpowiadając, „Wysoki Gość” skwitował komplement ripostą: „Jest to w historii metropolitów krakowskich pierwszy wypadek, że jeden z nich jest profesorem tegoż Uniwersytetu”. Za co dostał duże brawa. A jednak zmienił się. Trudno byłoby nie zmienić się w zetknięciu z tak eksponowanym stanowiskiem. Dało Mu ono jakąś wielką swobodę. Tak - swobodę. Nie tyle godność, co właśnie swobodę, pewność - co przy Jego całej prostocie spotęgowało Jego urok osobisty.


We wtorek, po wykładach, przyszedł do dziekanatu jak dawniej, gdy był zastępcą profesora czy docentem. Przywitał się z nami zwyczajnie, jak dawniej. I od razu zapanowała między nami dawna „zażyłość”.
Przypomniałam Mu, jak to kiedyś wszedł do dziekanatu podczas przerwy obiadowej, gdy byłam sama, zgnębiona i może przepracowana, i aby mi poprawić humor, zrobił zbójecką minę i powiedział: „Drżę cały, jak tu wchodzę”, a potem poczęstował mnie pięknym jabłkiem wydobytym z przepastnej kieszeni swej sutanny. Wszak ongiś był aktorem i to aktorstwo oddawało mu takie oto przysługi. Jemu, a może innym? Na przykład mnie - zgnębionemu podówczas stworzeniu. Porozmawiał z nami z kwadrans i pożegnał się. Nie przyklękaliśmy ani nie całowaliśmy pierścienia. To nie było potrzebne.

 

 

* Jadwiga Poleszak, była kierownik dziekanatu Wydziału Filozofii Chrześcijańskiej KUL.