Przeglad uniwersytecki 1 (105)

Edward Iwo Zieliński OFMConv – Homilia wygłoszona podczas mszy św. pogrzebowej prof. Jana Czerkawskiego (Lublin, 20 stycznia 2007 r., kościół akademicki KUL)

Droga Rodzino, Ekscelencje, Wysoki Senacie, Bracia Kapłani, Siostry i Bracia!
Homilia w czasie Mszy świętej pogrzebowej nie ma być panegirykiem na cześć zmarłego. I nie będzie. Ale też nie może być całkowicie oderwana od osoby, którą żegnamy, i skupiać się na ogólnych prawdach religii chrześcijańskiej o życiu, śmierci, sądzie i zmartwychwstaniu. Bo żyje i umiera nie człowiek w ogólności, ale konkretny, jednostkowy człowiek, a precyzyjniej: konkretna osoba, która za każdym razem zajmowała jedyne, niepowtarzalne miejsce w czasie i przestrzeni, i miejsca tego już nikt inny i nic innego zastąpić nie jest w stanie. Szczególnie boleśnie prawdy tej doświadczają dzisiaj najbliżsi. To Jan Czerkawski umarł, mąż żony, ojciec córek i dziadek wnucząt, profesor uniwersytetu, Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II.
Nie musimy się wstydzić, że odczuwamy ból z powodu tej śmierci. Chrystus także nie wstydził się łez wylanych nad grobem przyjaciela Łazarza, a ewangeliści nie wstydzili się o tym fakcie poinformować tych wszystkich, którzy słów Ewangelii słuchać będą do końca świata. Bo ból ten nie jest zaprzeczeniem naszej wiary w życie duszy po śmierci ciała i w ciała ostateczne zmartwychwstanie. On jest wyrazem naszej miłości do konkretnej osoby, którą przecież Bóg kazał nam kochać miłością wielką, ustępującą tylko miejsca umiłowaniu Jego samego. A kiepskiej próby byłaby to miłość do kogoś, kogo odejścia prawie byśmy nie zauważyli i nie odczuli.
Chrystus nie jest zbawcą ani sędzią abstrakcyjnej ludzkości. Chrystus umarł za wszystkich pojedynczych, konkretnych ludzi, za każdego z nas z osobna. W tym tkwi bodajże największy ładunek chrześcijańskiej nadziei: Chrystus jest moim Sędzią i moim Zbawicielem. Dla zmarłego Jana moment sądu podsumowującego jego życie na całą wieczność już nastąpił; przed każdym z nas jest jakiś czas niespełnioną jeszcze przyszłością, ale przyjdzie nieuchronnie. To powinno nas mobilizować. Możemy jednak czekać nań spokojni. Odnośnie bowiem do tego sądu możemy być pewni, że jest on zawsze sprawiedliwy, oparty na pełnej prawdzie o konkretnym człowieku, pełniejszej nawet niż ta, którą ma o sobie sam ten człowiek. Sędzia zaś jest nie tylko sprawiedliwy, ale i miłosierny. A może On to miłosierdzie okazywać, bo w trosce o to, by nikogo z tych, których dał Mu Ojciec, nie stracić, nie podsądnych skazuje na odrzucenie, ale sam za nich poniósł sromotną śmierć. Mamy więc prawo żyć w pełni chrześcijańskiej nadziei na wieczne zbawienie Jana i każdego z nas nie dlatego, że jesteśmy tak bezgrzeszni i tak bardzo doskonali, ale dlatego, że za faktyczne przewiny każdego z nas odkupieńczą śmierć przyjął na siebie Zbawiciel: Zbawiciel Jana, mój, Twój, każdego z nas.
Każdy z nas ma obowiązek świadczyć swoim życiem o tej nadziei i umieć ją uzasadnić przed tymi, którzy jej podzielać nie potrafią, mimo że ona wszystkich dotyczy, bo wszyscy jesteśmy dziećmi jednego i jedynego Boga. Od świadka wymaga się, aby był wierny. Jednak na szczęście to nie świadectwo świadka decyduje o prawdzie, której świadczyć powinien. Gwarantem tej prawdy jest Bóg, a On umiłował nas już wtedy, kiedy byliśmy jeszcze grzesznikami.
Jan Czerkawski był człowiekiem Uniwersytetu. Ten Wielkopolanin z urodzenia swoje dojrzałe życie na dobre i złe związał z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim. Często odnoszę wrażenie, że dla wielu obecnych studentów i absolwentów uniwersytet podobny jest do sklepu, do którego wchodzi się na moment bez „dzień dobry” i wychodzi bez „do widzenia”, by coś w nim załatwić i wraca potem do swojego prawdziwego życia. Nie tak było ze zmarłym Janem. Uniwersytet był jego życiem. On z Uniwersytetem, z jego katolickim profilem jakoś się utożsamiał. Uważał sam siebie za jego cząstkę zarówno wtedy, kiedy pełnił ważną funkcję prorektora, jak i wtedy, kiedy sumiennie wykonywał obowiązki badacza dziejów filozofii polskiej i zachodniej, zwłaszcza francuskiej, oraz wykładowcy z ogromnym zaangażowaniem przekazującego swoją wiedzę studentom, wobec których był wymagającym, ale i sprawiedliwym nauczycielem. Wobec Uniwersytetu był zawsze lojalny, był wierny jego szczytnym ideałom. Jako historyk filozofii znał piękne powiedzenie Bernarda z Chartres, w którym ten średniowieczny autor siebie i sobie współczesnych badaczy porównywał do karłów, którzy widzą dalej i lepiej dzięki temu, że siedzą na ramionach olbrzymów z czasów minionych. Jako następca na katedrze profesora Stefana Swieżawskiego wiedział, ile zawdzięczał on sam i cały Uniwersytet wielkim postaciom, które przed nim Uniwersytet ten tworzyły i przyczyniały się do jego rozwoju i chwały. Uważał za zaszczyt dla siebie, że mógł ich dzieło kontynuować. Bardzo dobrze się stało, że Uniwersytet zdążył to dostrzec i docenić, kiedy przed Bożym Narodzeniem przyznał mu nagrodę za całokształt twórczości. Aż ciśnie się porównanie tej nagrody do flakonu pachnideł, którymi niewiasta z Ewangelii namaściła stopy Jezusa, a Jezus bronił jej gestu mówiąc, że uczyniła to na jego pogrzeb.
Od zmarłego Kolegi możemy się uczyć jeszcze jednej ważnej rzeczy: sposobu życia w perspektywie śmierci. W ostatnich latach ocierał się o nią wielokrotnie. Przy tak intensywnym doświadczeniu inaczej patrzy się na hierarchię ważności wielu spraw. On bardzo cenił życie i wraz z rodziną i lekarzami z uporem o nie walczył. Po wyjściu z kolejnych nawrotów choroby szybko wracał do swoich zajęć. Wiedział jednak, że w końcu walkę przegra. Ale potrafił zachować pokój ducha. Z wdzięcznością przyjmował każdy nowy dzień i cieszył się nim jak nienależnym darem od Boga. I stało się, że kolejny ranek już go nie obudził. Stało się to nie wtedy, kiedy wszyscy drżeli o jego życie, ale wtedy, kiedy się wydawało, że wszystko idzie ku dobremu.
Z perspektywy śmierci śmieszne wydają się ludzkie zabiegi o uznanie, pozycję, miejsce w rozmaitych rankingach. Znaczenia natomiast nabiera to wszystko, co czynimy, aby ukształtować w sobie możliwą dla każdego i inną dla każdego postać człowieka. Jak rzeźbiarz odrzuca z bryły marmuru to, co niepotrzebne, by pozostawić tylko szlachetny kształt zamierzonego dzieła, tak każdy z nas buduje przez życie swoją własną postać, a w chwili śmierci, ogołocony ze wszystkiego co nieistotne, staje w całej prawdzie przed Bogiem. Nie wszyscy otrzymali taką samą ilość talentów. Nie musimy swojej wielkości ustawicznie porównywać z wielkością innych myślicieli, twórców. Musimy rosnąć na własną miarę. Zna ją Bóg i On ją oceni. Kiedy każdy z nas będzie to czynił, wtedy i Uniwersytet stanie się wspólnotą bogatą i różnorodną, utworzy panoramę piękną jak panorama gór, gdzie potężne szczyty sąsiadują z niższymi wzniesieniami i razem tworzą imponującą całość.
Zmarły Kolego i Przyjacielu! My modlimy się tutaj za Ciebie do Boga, Ty we wspaniałym gronie tych, którzy już od nas odeszli do wieczności, wstawiaj się za nas, za nasz Uniwersytet, by był taki, jakim być powinien.