Jakie są Twoje pierwsze wspomnienia związane z Bożym Narodzeniem?

To pewnie te z kolebki. Patrzyłem (jak to niemowlę) w górę i widziałem konstrukcję ze słomy.

 

Tak zwany pająk?

U nas nazywało się to światy. (Chciałem kiedyś tak zatytułować jeden z tomów moich wierszy.) Potem ten widok się zmieniał. Na miejsce światów weszła nie za duża choinka; nie stała, ale wisiała u stragarza, czyli dźwigara, głównej belki biegnącej u powały przez środek tzw. drugiej izby

 

Tam, gdzie stał fortepian?

Nie fortepian, ale pianino. Nie, to stało w takim alkierzyku, w czwartej izbie. Dziadek  był zamożnym gospodarzem, izb było wiele; to chyba była najzamożniejszy dom we wsi. Niektóre rodziny mieszkały w jednej izbie, często pod jednym dachem były i izby mieszkalne, i obora. Zdarzało się, że krowa uderzała łbem w ścianę. Do dziś pamiętam ten dźwięk z domów moich kolegów.

 

Jak wyglądała Twoja choinka?

Na choinkę trafiały rzeczy własnego wyrobu. Nie żeby nie było stać, ale po prostu nie wypadało wieszać na drzewku czegoś, co nie wyszło z rąk ludzi mieszkających w domu.

 

Jakieś rarytasy też tam trafiały?

Takie bardzo twarde ciastka, coś jak pierniczki. Były potwornie twarde.

 

Śleżyki!

Nie wiem, jak to się nazywało. Gdy po Trzech Królach rozbieraliśmy choinkę, to już były znakomite, miękkie. Dojrzewał na drzewku. Ciocia Marysia nauczyła też moją mamę robić cukierki.

 

Z mleka, maku, masła, miodu, cukru...

Tak, takie ciągutki, irysy.

 

A były prezenty?

Ach! Prezenty! Wieść o prezentach dochodziła do mnie z różnych stron, ale nie bardzo wiedziałem, co to jest. Ale jak wujek albo brat przyjeżdżali na święta, coś się trafiało. Szczególnie czekałem na książki. I dostawałem, mimo że jeszcze nie czytałem. Mama mi czytała, a ja zapamiętywałem i udawałem przed ludźmi że czytam. Te talenty aktorskie objawiły się wcześnie. Potem rozwijałem je w teatrze akademickim.

 

Te święta z okresu dziecięctwa to zawsze piękne wspomnienia. Jednak w Twoim życiu były też wigilie smutne.

Takim momentem była wigilia w roku 1981. Spędziłem ją wraz z przyjaciółmi w chełmskim więzieniu, gdzie zostaliśmy internowani 13 grudnia, w pierwszym dniu stanu wojennego. W dalszym ciągu uważam to za ważne wspomnienie. Pamiętam do dziś wszystkie ówczesne rozmowy. Było nas w celi ośmiu, sami polityczni. Wszystkim się nam należało to siedzenie. Później dorzucili nam dziewiątego.

 

Ten dzień różnił się jakoś od innych więziennych dni?

Opisałem go bardzo dokładnie w moim zbiorze gawęd Świętokrzyska zapaska. Pozwolisz, że przytoczę fragment, bo to jest wierny zapis tamtych chwil w więzieniu.

 

 

„Poranny dzwonek na apel i światło dwu gołych żarówek nie zwiastują radosnego przebudzenia.

Sołtys od godziny kręci się na pryczy. Głośno ziewa, postękuje... To takie jego zwyczajne błaganie o ratunek...

Zwykle to jego marudzenie skłania kogoś do otwarcia ust i podjęcia pogawędki. Dziś te zachęcające kwękania pozostają bez odzewu. Zwłóczymy się na apel. Rzadko kto staje na baczność, a zresztą – gdzie tu, jeśli nawet by się chciało, stanąć porządnie w szeregu?! Cała przestrzeń zagracona żelastwem do spania.

Ziewamy. Odbieramy „kostkę”. Znowu się gdzieś zapodziały Sołtysowe gumiaki. Wreszcie są. Sprawka tych spod „sto trzy”.

Wigilia.

Więc post!

Śniadanie. Gorzka zbożówka z herbatnikami. Jałowe to jak cały ten interes na Kolejowej. Posmarowane kupczą marmoladą. Wczoraj po kąpieli - pierwszej od dwu tygodni – była wypiska. Pierwsza! Stąd marmolada. I inne dobra.

Pognaliśmy przez więzienne zakamarki z mokrymi głowami przez śnieg i mróz, ale co tam te minus piętnaście! Kantyna więzienna zaopatrzona obficie. A tak w ogóle to teraz więzienie objawia się jako oaza spokoju, ładu, rządności, bezpieczeństwa i... dobrobytu. Nieco nędznego i przaśnego. W betoniarce wbudowanej w ścianę na amen (i żeby ją nieco przygłuszyć, potrzeba ze dwa materace podparte szczotką...) groźne odgłosy wojny jaruzelsko-polskiej, a tu porządek, a nawet sytość... na niektórych twarzach; no, może nie sytość, ale przynajmniej wrażenie ilościowej obfitości.

Więc dziś – zgodnie z obyczajem – pościmy: herbatniki wypiskowe i zbożówka, oczywiście bez cukru. Osłodzona nie dałaby się pewnie wypić. Odkąd w marmoladzie z tutejszej kuchni odkryłem zwłoki wielkiego i zapewne słodkiego pająka, unikam tego miejscowego przysmaku, nawet jako słodziwa... Ale wypiskowa jest inna: w plastikowych, zasklepionych pudełeczkach, w sam raz na jedną kromkę. Pająk nie miał tam jak wpaść. Może się skuszę.

Jest coś, co przecieka, przebłąkuje się przez kraty. Świąteczność. Słynny nastrój. Niepowtarzalna aura. Wigilia.

Może to mgła i odwilż za oknem. A może zmiana pościeli, którą wreszcie dostaliśmy. Wczoraj. Dotąd – prześcieradła przypominały wyświechtane onuce.

Np. to post...

Nawet karciarze grają dziś bez zwykłego zapału.

Nasze karty. Te kawałki szarego papieru pakowego, którym ktoś przed nami, wrażliwy na brud, a może oszczędzający sąsiada pod sobą (Sołtys stwierdził, że nie chciało mu się wymiatać paprochów) przykrył deski pryczy. Grało się nimi już w ósemce, w pierwszym pawilonie – wtedy w tysiąca. W komforcie, w naszej 104 z potrójnymi kratami mamy do dyspozycji całą talię, zrobioną z okładek wypiskowych zeszytów. Zdzicho i Czarek, podobno uzdolnieni plastycznie, z poświęceniem wykonali karciane symbole i zapoczątkowali sezon sportowy. Brydżowo-wistowy. Stara talia poszła na emeryturę – do archiwum w kieszeni mojej kufajki.

Około dziewiątej (Boże, kto ma zegarek?) wyrzucają nas z celi. Wszystkich. Kipisz. Nihil novi sub sole. To znamy. W zimnej auli na końcu korytarza, gdzie nas zawleczono „do opisu”, a potem, potem będą się odprawiały Msze św. Jakiś porucznik spisuje nasze świąteczne życzenia: paczki, widzenia – dajcie wreszcie widzenia! – książki, opłatek... Marzyciel upomniał się o gałązkę świerka. Oj, Marzycielu! Sołtys, jak zawsze, rozrechotany – deklaruje życzenie pozostania w więzieniu na zawsze. Tak tu mu dobrze!

Wracamy. Obmacywanko. Trochę poprzewracane. Głównie w papierach. Ale żadnych świńskich żartów. Ok. Grajmy! Rober zaczęty jeszcze wczoraj. Ale szczęka zamek.

- Lepert! Słychać zza drzwi zniekształcone nazwisko. Cezarego zastępuje w rozgrywce Śliwiński. Po kwadransie wkracza Czarek z tryumfem na zarośniętej gębie i rozbebeszoną paczką w rękach. Paczka!! Solidarna radość. Kątem oka zauważam: jabłka! Mój Boże! To naprawdę święta! Moje święta! Żegnajcie słodkie pająki! Oglądanie. Omawianie. Rozdawanie. Stanowczym głosem st. kapral Cezary Lipert oświadcza, że jabłka zostaną podzielone po równo: po dwa na każdy pysk. Na dziewięć pysków w tym salonie na 12 metrach kwadratowych.

- A co dla ojca? – zgłasza pytanie zbolałym głosem Stacho Ł., etatowy pesymista. Zresztą, od kilku dni bardzo mu dokucza chore ucho i dolegliwości serca, bynajmniej nie z Laury i Filona rodem.

- Też pewnie dostał. To ojciec Czarka. Też siedzi. Zdaje się, pod 108. Trwa dyskusja, jak poczynać z paczką.

- Złota reneta!!!

- Mogli dać mekintosza, zrzędzi Czarek.

- Reneta lepsza, dłużej się przechowa, wtrącam z jabłkiem w zębach, i bez sensu, bo jabłek już nie ma. To jest dziewięć pysków.

Znowu zgrzyt.

- Oleszczyński! Rudzki! Do lekarza! – domyślamy się po cichu. Czarek zagaja do klawisza:

- Panie Kapralu, czy ojciec też dostał?...

- ...

Paczkę. Lipert senior siedzi pod 103. Kapral odwraca się do starszego stopniem. Biegnie pytanie przez długość korytarza, odbija się od wyglansowanych butów, wraca po lustrzanych kostkach posadzki... to kryminaliści tak wypucowali...

- Jakie paczki?!! Jest tak, jak w gazecie. Zgrzyt klucza w zamku zagłusza wymianę poglądów między wąsatymi klawiszami.

Złe pomruki. Nic to. Wrócili Oleszczyński i Rudzki. Henryk musi pojechać na dalsze badania. Do miasta! Wkłada skarpety. Podniecony czesze resztki włosów. Sołtys zaś otrzymał medykamenty, które wypisano mu jeszcze w ubiegły czwartek. Ale nie umarł. Felczer jest dobry. Przy opisywaniu naszych ciał w mroźnej auli na końcu korytarza jego zainteresowanie budziły głównie tatuaże. Może kolekcjoner? Sołtys żywi do niego szczególne nabożeństwo i nachodzi go dzień w dzień. Bez wzajemności. Wraca z pigułkami. Ale się nie poddaje. Podśpiewuje z ruska po polsku:

Nas-rano, nas-rano

Maty pobudyła:

Iszty, chłopcy, iszty –

Pudymy do cyrkwy...

Rozpadało się. Deszcz. Barbara była po lodzie. I to się sprawdza. Ustalamy życzenia świąteczne dla gawronów:

- Ja im niczego złego nie życzę, oświadcza, Zawadzki. Pan Z., który chudnie – ale na szczęście ma z czego – został przyłączony do naszej włodawskiej czwórki razem z Sołtysem.

Jechaliśmy z W. tej pięknej nocy 13 grudnia w nieznane. Przez małe zakratowane okienko w dachu suki przesuwało się obce niebo. Nie wiedzieliśmy, czy jedziemy na północ (Sławatycze – Domaczewo... itd.!), czy na południe (Chełm...). Na pewno nie na Zachód. - Jesteśmy w Chełmie, panowie.

- Czy dowiozą nas tu, czy gdzieś dalej? Może na stację w Chełmie... cały świat przed nami. Stajemy na jakimś dziedzińcu. Otwierają drzwi. Wojewódzkie centrum milicyjne. Nic się jednak na razie nie dzieje. Zostajemy w środku. Chyba mają przeludnienie. Ale już wszczyna się ruch. Wprowadzanie. Dopychanie. Jacyś ludzie. Jacyś obcy. Podejrzani. W kajdankach. Po dwu... I tu zjawia się Sołtys.

Najpierw pojawiły się ogromne gumowe buty. Oblepione pszenno-buraczaną tutejszą glebą. Dopasowana do  nich reszta. Na siwej rozwichrzonej głowie zimowa czapa z nausznikami kokardką zawiązanymi na górze. Spracowana kufajka, spodnie z wielką skórzaną zelówą na siedzeniu (żeby mnie bolało od pał, zwierzył się później). Twarz harda, surowa, poorana zmarszczkami. Ecce homo! Za nim sunie dostatnio odziany, zażywny gość w średnim wieku, z wyglądu – sędzia, organista albo przedwojenny aptekarz. Nasze pogwarki w suce ucichły. Patrzymy na siebie z podejrzliwością. Bo może pająki?...

Zbliża się południe. Trzeba przerwać wspominanie. Mamy opłatek! Wigilia będzie! Przez psią dziurę u dołu drzwi czyjaś dobra ręka – no, czyjażby, klawiszowa – wsunęła kopertę z opłatkiem.

Wróć - do 13. Do trzynastego... Dopchnięto w sukę jeszcze kilka speszonych postaci. Nowo przybyli z zażenowaniem starają się ukryć kajdany na rękach. To się nie da. Skuli ich po dwu. Nas - w ogóle, nawet nie próbowali. Może dlatego, że z Włodawy jest nas tylko czterech? I po co się fatygować... Może to tylko moment... Ciekawe. Wypytujemy o szczegóły pojmania. Ale już zgrzyt hamulców, drzwi: żelazna wysoka brama, jedna, druga, trzecia... Co jest? Wysiadać. Zbici w gromadkę na wielkim pustym dziedzińcu. Rozglądamy się. Jesteśmy za bramami więzienia. W środku. Biały śnieg. Rude plamy na nim. Od wysokich świateł. Otwieranie zamków. Zgrzyt kajdaniarskiego rynsztunku. Tu pojawia się Sołtys.

Właściciela gumiaków oblepionych pszenno-buraczanym błotem nijak nie daje się uwolnić od kajdanek. Zwisają zardzewiałe z przegubu jego ręki:

- Zostawcie, panie. Będzie czym krowę pętać.

Strażnicy wściekli. Inni rechoczą. Wreszcie jeden z kluczników uporał się z zamkiem. Okazuje się, że to jakiś znajomy ze wsi naszego późniejszego Sołtysa.

- Ot, to ci znajomy, narzeka Sołtys, miałbym czym krowę pętać...

Wpędzają nas do szarego niskiego budynku. Przepychamy się, żeby być razem. Nasza czwórka. Choć tyle naszego. Padają personalia. Nanoszone na arkusz papieru w kratkę. Zbędna dekoracja. Poprawiam „d” na „t” w swoim nazwisku – taka już tradycja. Nikt nie umie poprawnie zapisać mojego nazwiska. Całe życie muszę bronić swojego „t” przed durnowatym „d”... Klawisz odprowadza zapisanych.

Okno – czy raczej ciemny otwór - za kratami. Pod ósemką. Jest nas sześciu. Jest chyba piąta nad ranem. Zegarki zabrali. Ja jednak przemyciłem coś z domu. Małą Biblię (Nowy Testament), różaniec, trzy paczki papierosów „caro” i...

Do świtu daleko. I czy warto świtu wyglądać? No to sięgam do swojej belferskiej pamięci i wygłaszam im i sobie – serio i z uczuciem – Fatum Norwida.

Jak źwierz dziki – przyszło Nieszczęście do człowieka

I zatopiło weń fatalne oczy...

                - Czeka - -

                Czy – człowiek - zboczy?

                 

                Lecz on odejrzał mu – jak gdy artysta

                Mierzy swojego kształt modelu –

                I spostrzegło, że on patrzy -  co? skorzysta

                Na swym nieprzyjacielu:

                I zachwiało się – cała postaci wagą...

                - - I nie ma go!

 Niektórzy kładą się na gołych deskach, próbujemy zasnąć, dośnić przerwane sny... Z niedomykającego się okna, zza kraty ciągnie tęgi mróz, miesza się zabójcza świeżość z duszącą zgnilizną piwnicznego powietrza. Nie wiadomo, czy trzeba będzie się do tego przyzwyczaić. Więzienne powietrze. Więzienne powietrze. Ł. zaczyna kichać. Potem inni. I tak do dziś. Nie trzeba nas było polewać na stadionach wodą... wystarczyło niedomknięte okno i fantazyjnie dobrane ubranie – jak na bal, jak do piachu...

- Trwa wigilijny dzień. Niezwykły ruch. Wchodzą, wychodzą. Połowa stanu osobowego zapisana do pana felczera. Heniek już na badaniach. Czarek dźwiga drugie pudło. Rozbebeszone. Różności. Zagraniczne! W kopercie okruch opłatka.

- Zagraniczne! Powąchaj! Podtyka mi pod nos zielone mydełko. Zapachniało lasem.

- Ludzie, co my tu robimy?!!

- Ja chcę do domu – poł żartem, pół serio zawodzi Zawadzki. Pochylony nad torbą z wiktuałami, sprawdza pamięć żony względem swoich smakowych upodobań. Gryziemy czekoladę. Dobre.

- I co to za post! – protestuje Marzyciel.

- Ja protestuję, krzyczy Czaruś, i wskakuje na pięterko.

- Chłop śpi a jemu rośnie, zaczyna dłuższą mowę Sołtys. Nie. Milknie. Czyta. Od tygodnia czyta Dzień Meduzy, delektując się każdą stronicą przez dwa dni.

- Luuudzie... chodźmy do domu – podejmuje swój refren Zawadzki, i rusza na korytarz. Do golenia. Tępą jak siekiera służbową brzytwą, obsługiwaną przez kryminalistę na funkcji golarza. Teraz następuje wymiana zdań między Czarkiem i mną na temat problemu golenia się lub niegolenia. Zostawiamy! Niech rośnie. Na dziko. Być internowanym i zostać okaleczonym – przez jednego z Ludzi?! Niech rośnie. Broda to rewolucja. A Dzięciołowski milczy dalej. Otwierają drzwi. Wraca Heniek. Przyniósł trochę świeżego powietrza.

- Jechałem specjalnym wozem, przechwala się, z łomem pod ręką, śmieje się.

- Prześwietlenie?

- Tak, prześwietlenie.

- Miasto ciche, głuche. Ludzie tak wyglądają jak dzisiejsza pogoda. Specjalnie nie widać, żeby była wojna. W dniu Wigilii. Innej niż zwykle. Czy innej?

Od golenia wrócili zaróżowieni i obieleni pianą Marzyciel i Zawadzki. Rusza betoniarka, tu z wiejska zwana sieczkarnią. Więc już po czwartej. Podają regulamin internowanych. Całkiem nowiutki. I zupełnie nie do spamiętania. Trzydzieści pięć paragrafów.

- Do domu, ludzie, do domu... zaczyna swoją kolędę Zawadzki.

- Widzicie, nam jest lepiej niż tym strażnikom, wtrąca Heniek, patrząc na rysującą się za oknem wartownię.

Ustalamy wreszcie kierunki świata. Zawadzki tłumaczy Heńkowi, gdzie jest południe. Z oporami. Trwa ustalanie topografii. Od golenia wraca Śliwiński. Zwinęli go w drugim dniu „świętej wojny”. Przyniósł do celi pierwsze bezpośrednie relacje z miasta. Przyniósł też dwie paczki papierosów. Bardzo się przydały, bo z Sołtysem wykończyliśmy najpierw moje, potem te od Sołtysowego znajomka, tutejszego klawisza, wreszcie ekstramocne, którymi obsypali nas Ludzie z Cel, gdy przerzucano nas spod ósemki do teraźniejszej sto czwórki. Solidarność. Łza się może zakręcić w oku... Jedna nędza wspierała drugą. Nie mieliśmy już wtedy nic do palenia. Teraz nie tylko mamy papierosy, ale możemy się podzielić z Ludźmi. Tutejszym sposobem – na konia. Smak papierosa z jednej paczki. W sytuacji gdy zagraża ich całkowity brak...

- Sołtys powinien zapuścić brodę, orzeka Czarek.

- Ale wtedy powinien całkiem zgolić głowę.

- Rany Boskie! – Sołtys się ostrzygł!

- No, jasne. Przecie dziś rano awansowałem na wójta... Nie pamięta, że to ja go awansowałem, nie czekając na przydział stosownych uprawnień. Rzuca się na świąteczny „Sztandar Ludu”.

Pod pryczą Heńka leży bezszmerowy Dzięgielewski. Dwoje małych dzieci, młoda żona, sam dwudziestokilkuletni. A wina? Siedemnastego – w rocznicę Grudnia – aresztujący go obrońca praworządności oznajmił: „- Za to mógłbym was na miejscu zastrzelić... Zastrzelić, i na komendę zanieść wasz dowód osobisty.” Zbrodniarz, niedoszły trup kontrewolucyjny, czyli nasz Dzięgielewski, popełnił następującą zbrodnię przeciwko władzy ludowej: rozwiesił plakat przypominający rocznicę wydarzeń na Wybrzeżu. Więc zaniemówił. I milczy. Nawet tu, wśród swoich. Zresztą, co to znaczy: „wśród swoich”...

- Wójcie, czy wy nas chcecie alfabetu uczyć?! W Sołtysowe dukanie „Sztandaru” wkracza Czarek. Obrażony Wójt milknie. Zawadzki zagaja tematy gospodarcze. Sołtys odżywa. Do dysputy na wysokim szczeblu włączają się i Heniek, i st. kapral. Zdzicho mruczy znad zeszytów. Od wczoraj pracowicie przepisuje „złote myśli” zebrane w więzieniu. A ja kończę głośne odczytywanie moich wigilijnych notatek. Okazuje się, że zmyślam, czyli mam niedokładne dane. – Wielkie nieba: Dzięgielewski przemówił!

- Ale mi pan dorobił jedno dziecko...

- Ha-ha-ha-ha... – cieszą się wszyscy, oprócz mnie, jakby też mieli w tym swój udział. Zaraz wam wszystkim domaluję wąsy.

- Wiecie co, i tak można napleść – podsumowuje moje dzieło Zawadzki – i byłoby to poczytne, strasznie... kończy.

Rozpętała się dysputa literacka, ale mimochodem powraca Wigilia. Temat pierwszy i najważniejszy. Wigilijny stół.

- Z pierwszą gwiazdką siadamy, oświadcza Śliwiński. Za oknami mleczne popołudnie. Zmierzch to czy jeszcze nie? A może to już noc i mgła? Palą się wielkie gołe żarówy. W taki dzień... Stół wigilijny trzeba zasłać. Ten stół – to stołek, który ma się w stół przemienić - okupuje tymczasem Marzyciel, skrobiący zawzięcie złote więzienne myśli. Ale już się ustala potrawy: ryba wszelaka z wypiskowych konserw, do tego cebula, sól, ogórki ze słoja... i tyle. Więcej nie mamy. Jest dwanaście? Chyba nie ma. I cóż stąd? Wigilia to Wigilia. Z pierwszą gwiazdką – wieczerza. Ale jeszcze trwa dyskusja nad sposobem przemycenia na „wolność” moich wigilijnych notatek. Przez psią dziurę wędrują kolejne okładki zeszytów. Stara talia karciana, mimo impregnacji mydłem, już zużyta.

- Wójt ma czytać na stojąco. – Za karę.

- Jest mgła, to jak zobaczymy gwiazdę?

- Pewno nie zobaczymy, bo Gwiazda też w pierdlu.

- A ja dziś rozmawiałem z Gwiazdą – odzywa się z łoża Pesymista – we śnie.

- A z inwentarza u pana co zostało? – zaczepia Sołtys Zawadzkiego – Pies? Kot? Zasępiony i zrezygnowany Z. na to:

- Ee... nic, nic nie zostało, tylko teściowa...

Wybuch śmiechu otwarł pierwszy rozdział naszej więźniarskiej przyjaźni. Teściowa pana Z. pomogła się nam – wyrwanym ze snu, rozbitym i pogubionym – zebrać się do kupy.

- Zdobyto, rolnika – szydził w nieokreśloną przestrzeń wypoczęty za wszystkie czasy Sołtys.

Szczęk w psiej dziurze. Zagląda czyjaś broda. Szybkostrzelna wymiana zdań o zapisie brydżowym, o Wigilii, o rodzinie, o wszystkim. Znowu zgrzyt. Przynieśli chleb i kolacyjną marmoladę. Czy to już wieczór?

- Czy można pomylić kier z pikiem? Rozpętuje się dysputa nad karcianymi znakami. Uzgodniono, że nie można. No, nie można i już.

- Śledź. Znów temat. Na pięć minut. I tak ciągle. Ileż wątków. Doprawdy, nie do spisania. Zacichają, wracają, nikną na parę godzin, po czym wyłaniają się jak strumień spomiędzy traw. Lecz jeden temat nieustannie krąży nad naszymi głowami. I nie zagłuszają go setki zdań. Brzmi dramatycznie, rozpaczliwie, gorzko i nieprawdopodobnie: „ - Ludzie, co my tu robimy?!”... Refren Zawadzkiego, ale też refren naszych myśli, milczenia, rozmów. Grunt to nie wracać myślami do domu! Próbują rozruszać Dzięgielewskiego. Nie da rady. Najpóźniej włączony w nasze koło, nie może się z nim zespolić, znaleźć dla siebie własnego miejsca, które z osobna nie psułoby jednak reguły życia grupowego. Już odeszliśmy od normalności – w języku, w zachowaniach. Dzięgielewski nie. Jest jeszcze na to za świeży. Osobny.

– A jak nie wracać, samo wraca. Rusza w więzienną wędrówkę: od drzwi do karcianego stolika. Z. i Ł. przenoszą się na inne łóżko. Łóżko. Sprzęt uniwersalny. Pesymista tłumaczy: Gdy przejdę z jednego łóżka na drugie, zmieniają się myśli. W ciągu pięciu minut. Te same – jak wrony siedzą – gdy się nie ruszę gdzie indziej. Marzyciel odrywa głowę od kart. Rozpoczyna wywód o jodze i koncentracji. Bez końca. Znów inny temat. Pada słowo. Podejmuje je ktoś, ktoś inny dorzuca... upada. Bywa, że równocześnie wystrzela kilka. W takich chwilkach przypominamy znów dawnych działaczy „Solidarności”, spierających się o wszystko z wszystkimi, do białego rana... Na chwilę.

Utkwił w nas jątrzący grot. I rdzewieje. Niesprawiedliwość. Dotknęła każdego. Niejednakowo, ale każdego. Rusza sieczkarnia. Świecka kolęda „Czerwonych”, tj. „Czerwonych gitar”. Pora brać się za urządzanie wigilijnego stołu. Z. popędza Dzięgielewskiego:

- Za karę będzie przestawiał meble! Włączają się inni.

- Jak ma tu wyglądać?

W psiej dziurze obsługa kolacji. Skazańcy. W tutejszym narzeczu – kalifaktorzy. Zabierają konserwy, żeby je otworzyć. Pod celą to niemożliwe. Prócz języka, niczego ostrego posiadać nie wolno. Teoretycznie. Nawet aluminiowa łyżka da się wyostrzyć na brzytwę. Ma się dużo czasu. Można nawet obrać jabłko. Z konserw zrobi się rybę wszelaką.

- Słuchajta wójta, konserwy będziemy jedli po świętach. Teraz jedzmy wigilię z więzienia. Nikt go nie słucha. Więc pięknie rączki wymywa do kolacji i dyryguje:

- Ławę tu dawać!

- Jeszcze bardzo młoda godzina, stęka Czaruś. Odpędzani od stolika malarze włączają się w świąteczne porządki. Wójt grzechocze aluminiowymi talerzami i łychami, wyciąga zapasy.

- Dzisiaj święto cebulowe, oznajmia. Śliwiński instruuje go, jak ma obierać i kroić cebulę, oczywiście – wyostrzonym trzonkiem łyżki. Włącza intelekt Czarek, a potem Heniek: wywodzą teorie na temat cebulowej inżynierii ze swoich legowisk. Sołtys łupie cebulę, że aż żal bierze. Widać, że żonaty.

Już w psiej dziurze sterczą pyski otwartych konserw.

- A pisarz to wyłączony z roboty, czy jak?! Zaczepia mnie Śliwiński, ale Zawadzki broni kronikarza. Trzeba jednak zleźć z wyżek i przyłączyć się do wigilijnej michy.

- SKR Sitaniec! Słychać znowu Sołtysa. Spod mojego łóżka. Patrzę w dół: stół w proszku, i gadanie, jak za polskich czasów. Za oknem ciemno. Chełm z trudem przyświeca oknami. Na pierwszym planie rudawe plamy świateł z pawilonów więziennych. Żadna gwiazdka nie przecisnęła się przez chmury i kraty. Trzeba nam zapalić własną. Dziewięcioramienną.

- Jak zaczniecie wszyscy rządzić, to gówno z tego będzie! – gniewa się Wójt, bo zbyt wielu z nas rzuca się do doprawiania wspólnej michy. A z głośnika lecą komunikaty: o pasterce w radio, o mszy w radio, o posługach religijnych dla więźniów i umożliwieniu im praktyk religijnych...

W dwu aluminiowych misach kłębowisko cebuli i konserwowych ryb. Wójt i Heniek ugniatają to na jadalną miazgę jedynymi tutejszymi narzędziami – topornymi aluminiowymi łyżkami.

*   *   *

Wieczerza jest już tylko wspomnieniem. Wracam na pryczę, na piętro, bezskutecznie próbując głośno przeczytać poprzednią część tego notatnika.

– Czytać całość. Od początku – żąda Z. Trochę słuchali, ale wkrótce myśli nieproszone a potężne odciągnęły ich w zupełnie inne strony. O tej porze rodziny, te własne, te prawdziwe – nie ta przymusowa spod sto czwartej w chełmskim więzieniu – zasiadały do stołów.

Dziewięć pustych talerzy przy dziewięciu stołach, przy dziewięćdziesięciu dziewięciu...

Surową ławę przykryliśmy białą ścierką. Na ławie dwie misy z rybami. Kubki z mleczną kawą. Talerz z powidłami. Najstarszy z nas, Sołtys bierze opłatek zdobyty niemal cudem. Nieustanny humorysta, miłośnik więziennego żywota składa życzenia skrapiając je łzami.

Gdy Polska da nam rozkaz,

Kiedy zabrzmi tak jak dzwon,

Jeden wspólny serca ton,

Zgłosimy się do wojska...

Ta „kolęda” dręczy nas rano i wieczorem, od wielu dni...

Ale krążą życzenia. Z psiej dziury raz po raz wysuwają się karteczki: od 103, 106, 119... Marzyciel siądzie do odpisywania, odwzajemniając: „W dniu Bożego Narodzenia niech w sercach waszych urodzi się nadzieja silniejsza niż kiedykolwiek”.

Melancholia rozpędza nas po kątach. Nie śpiewamy kolęd. Sołtys ze Śliwińskim próbują grać w wista. Heniek ostrzy łyżkę. Pesymista półleżąc gryzie jabłko. Zawadzki ułożył się na swoim wyrku. Czarek maże karty. Nie śpiewamy kolęd. Jak tu zaśpiewać, połykając łzy:

Bóg się rodzi, Moc truchleje,

Pan niebiosów obnażony.

Ogień krzepnie, Blask ciemnieje –

Ma granice Nieskończony...”

Te więzienne tygodnie w Chełmie i we Włodawie to moje najważniejsze „rekolekcje”, choć nikomu nie życzę podobnych...

Wigilia – ta jedyna w roku wigilia - to dla mnie przede wszystkim kwestia pamięci: tego wszystkiego, co zdarzyło się z ludzkością przez ostatnie dwa tysiące lat, tego, co działo się z moim krajem, rodziną ze mną... Więc pozwolisz, że znów sięgnę do mojej Świę6tokrzyskiej zapaski. Tak w mojej pamięci zapisały się święta mego dzieciństwa:

„Niezwykły relikt przeszłości zachował się w wigilijnym zwyczaju wiązania drzew owocowych żytnim powrósłem. Kolberg, w tomie poświęconym kielecczyźnie, podaje za ks. Władysławem Siarkowskim, proboszczem w Kijach, ciekawą analogię:

Aby się pszczoły dobrze hodowały, należy wziąć motowidło nici na mszą pasterską, a po powrocie do domu tymi nićmi opasać ule. [...]. Analogia to do opasywania drzew owocowych powrósłem.

Zaraz po wieczerzy cała wieś rozbrzmiewała śpiewnym zaklęciem, bo mniej więcej wszyscy o tej samej porze zasiadali do obrzędowego posiłku i też mniej więcej w tym samym czasie kończyli to niewymyślne, ale jedyne w roku pożywanie odświętnej czy raczej wręcz świętej strawy jako starożytnej obiaty. Korytnica, niczym w            greckim teatrze, jako że między górami, brzmiała wówczas rozgłośnie tajemniczym zaśpiewem:

Dziadki na obiatki – hu... ha!...

Jak nie będziesz rodzić,

To cię zetnę!

Słowa zaklęcia odnosiły się do konkretnego drzewa owocowego, które jedni z dziecięcej gromady obwiązywali słomą, a drudzy wykrzykiwali w tym czasie owo zaklęcie, w którym najciekawsze było wezwanie do „Dziadów”, tu uobecniających się w pieszczotliwym zwrocie „Dziadki”. Ale to było oczywiste, jako że nikt nie ośmieliłby się zwrócić do rodzonego dziadka inaczej niż właśnie pieszczotliwymi: „dziadziusiu”, „dziadziu” lub „dziadku”. Jak dziś sądzę, było to gromadne zaproszenie „Dziadów”, dziadków, dziadziów, czyli przodków, na obiatę („na obiatki”) – co szczególne: odbywało się to ten jeden, jedyny raz w roku. I jeszcze jedna niezwykłość, tzn. dla mnie dziś, bo wówczas nie było żadnej niezwykłości w tym, że po wieczerzy to dzieci wybiegały na dwór, żeby odprawić obowiązkowy, doroczny obrzęd wśród drzew owocowych, w tym samym czasie gospodarz – głowa domu - udawał się do obory i stajni, by podzielić się różowym opłatkiem i każdą z wigilijnych potraw, odkładaną po łyżce w czasie wieczerzy do glinianego garnka, z domowymi zwierzętami, a dokładniej: z krowami, owcami i końmi, jako że one – jak opowiadają kolędy - ogrzewały swymi ciałami i oddechami Pana naszego, zrodzonego w betlejemskiej stajence. W tym wypadku konie występowały zamiast osiołków. Nie przypominam sobie, żeby dzieci odgrywały równie ważną rolę w jakimkolwiek innym momencie roku obrzędowego. I znowu, nigdy w tym obrzędzie wiązania i zaklinania drzew owocowych nie uczestniczyli dorośli, choć z tajemniczym uśmiechem przypominali dziatwie o „wiązaniu”. Zresztą nie trzeba było przypominać. Na ten moment wszyscy czekaliśmy. I włączając się w chór dziecięcych głosów, jaki przetaczał się przez naturalny górski teatr w tę Świętą Noc, czuliśmy jedność z całą wsią i z całym ziemskim i nieziemskim Istnieniem. A może dorosłym jako „dojrzałym chrześcijanom” nie wypadało uczestniczyć w tym najprawdopodobniej pogańskim obrzędzie, choć dusza wyrywała się do sadu, do drzew, w których zamieszkały duchy przodków, by z dzieciakami intonować przy każdym z nich:

Dziadki na obiatki – hu... ha!...

Jak nie będziesz rodzić,

To cię zetnę!

Dziś? Czy dziś Korytnica rozbrzmiewa tą dziecięcą świętą pieśnią w wieczór wigilijny? Nie wiem. Tak dawno nie uczestniczyłem w wigilii pod dachem mego rodzinnego domu. A zresztą – nie ma już tego domu. Z dawnych czasów została tylko na swoim miejscu staruszka róża, posadzona przed wojną przez ciocię Marysię, co wiosnę cierpliwie, mimo przeciwieństw losu, odżywająca i kwitnąca bladoróżowym kwieciem?...”

Wiele tych pradawności splotło się z chrześcijaństwem tak dogłębnie, że trudno pojąć, co w nich piło żywą wodę Ewangelii, a co oddychało wonnymi oparami nadnidziańskiego pogaństwa. W dzieciństwie byłem świadkiem zdarzeń, które do dziś zdumiewają mnie swą niecodzienną logiką niekonsekwencji.

 

 

No to starczy tych wspomnień! Pora na świąteczne życzenia. Wszystkim Współpracownikom Katedry i wszystkim uczestnikom studiów edytorskich, ale też wszystkim ludziom dobrej woli życzę głębokiego spotkania z Małym Księciem Pokoju, i z własnym dzieciństwem jako źródłem dobroci i poezji, które z rzeczy świata tego jedne tylko są warte miłości...

 

 

Autor: Artur Truszkowski
Ostatnia aktualizacja: 24.12.2014, godz. 08:27 - Artur Truszkowski