Aktualności / Wydarzenia

Lublin ma szansę stać się nowym Zabrzem

Lublin w dziedzinie leczenia chorób serca ma szansę stać się nowym Zabrzem – podkreśla prof. Michał O. Zembala z Wydziału Medycznego KUL, ceniony specjalista w zakresie kardiochirurgii i transplantologii klinicznej, który przez wiele lat pracował w Śląskim Centrum Chorób Serca. – Wierzę głęboko, że moja współpraca z Katolickim Uniwersytetem Lubelskim, którego misja i wartości są mi bliskie, pozwoli na otwarcie oddziału kardiochirurgii, a w przyszłości i transplantologii, który podniesie jakość i zakres oferowanych usług medycznych w obszarze leczenia chorób serca i naczyń mieszkańców wschodniej Polski – mówi profesor.

Panie Profesorze, jak to się stało, że znalazł się Pan na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, gdzie od obecnego roku akademickiego uruchomiony został kierunek lekarski?

Do współpracy z KUL zaprosił mnie ks. rektor prof. Mirosław Kalinowski, który wraz z prof. Maciejewskim powierzył mi misję działania w obszarze mi bliskim – kardiochirurgii, kardiologii, i transplantologii klinicznej.

Katolicki Uniwersytet Lubelski jako jedna z wielu uczelni wyższych w Polsce rozpoczął w tym roku kształcenie przyszłych lekarzy. By misję kształtowania młodego medyka zrealizować, potrzeba, oprócz nowoczesnej infrastruktury, dydaktyków i praktyków, którzy nie tylko przekażą wiedzę teoretyczną, ale dzieląc się doświadczeniem pozwolą młodemu lekarzowi zrozumieć istotę choroby i podstawy leżące u jej terapii.

KUL jako ponad 100-letnia uczelnia ma silne fundamenty naukowe i dydaktyczne, jedynie pozornie dalekie od medycznych. Oczywiście nie mówię o przedklinicznych czy klinicznych katedrach czy klinikach, ale o kształtowaniu postaw czy umiejętności interpersonalnych, które pozwolą na interakcję z pacjentem w oparciu nie tylko o znakomitą wiedzę i umiejętności, ale także głębokiej empatii i postawy etycznej. Mam nadzieję, że będzie to praktyka lekarskiej postawy, bardzo bliskiej także mojemu ojcu, prof. Marianowi Zembali, postawy dobrego samarytanina.

Czy istnieje szansa, że dzięki Pana współpracy z KUL-em powstanie w Lublinie tak znakomity zespół, którym kierował Pan w Śląskim Centrum Chorób Serca w Zabrzu?

Zespół to ludzie, którzy jednoczą się we wspólnym działaniu, wspólnej misji, którzy potrafią przetrzymać czasy trudniejsze, ale i wspólnie świętują sukcesy. Jestem przekonany, że znajdą się osoby, które myślą podobnie, którzy nie boją się wyzwań i pracy, dla których wzajemny szacunek i rozwój są tak samo ważne, jak dobrostan chorego, także tego, który cierpi z powodu krańcowej niewydolności serca.

Mamy bowiem świadomość, że w tym obszarze Polski brakuje nowoczesnego sposobu leczenia serca i naczyń, a w szczególności leczenia chorych z ciężką niewydolnością krążenia, czyli tych, którzy wymagają implantacji sztucznych komór albo transplantacji serca. Wskazują na to wyraźnie mapy potrzeb zdrowotnych opublikowane niedawno przez Ministerstwo Zdrowia. Co więcej – proszę pamiętać, że ostatni raport Poltransplant wskazuje, że w Polsce oczekujących na serce jest ponad 400 chorych, a realizowanych jest jedynie 150-160 przeszczepień serca rocznie. Wierzę głęboko, że jesteśmy w stanie tę liczbę zdecydowanie podnieść do wartości 250-300 rocznie, pomagając znacznie naszym chorym, którzy dziś w nadziei umierają czekając na narząd.

Pod tym względem wschodnia Polska jest zaniedbana, osamotniona i pozbawiona możliwości działania. Chcemy to zmienić, służąc doświadczeniem i umiejętnościami, a poprzez sieć naukowo-badawczą uniwersytetów, z którymi KUL ma powiązania – wyjść na czoło nowoczesnej medycyny.

To bardzo dobra wiadomość dla mieszkańców Lublina i okolic, a czy to oznacza, że nasze miasto będzie Pana miejscem nie tylko pracy, ale i życia?

Bardzo bym chciał, bo nie sposób opiekować się trudnymi chorymi z odległości. To wymaga pełnej obecności.

Pracuję dziś w wielu miejscach – od Bańskiej Bystrzycy na Słowacji, poprzez kliniki na Bliskim Wchodzie oraz piękne i jakże ciekawe szpitale Azji, na Szpitalu w Żywcu kończąc. Chciałbym jednak mieć miejsce, które mogę nazwać domem. Domem, ale i miejscem, do którego będę mógł włożyć cały swój i potencjał, serce i czas. Miejsce, które będzie można rozwinąć w taki sposób, jak rozwijane było Zabrze, by mogło „ratować, leczyć i dawać nadzieję”.

Lublin, z ogromnym potencjałem regionu, bardzo dynamicznie rozwijającymi się klinikami kardiologii, europejskiego formatu chirurgią naczyniową i fenomenalną onkologią jest takim cichym, ale dobrym – przyjaznym miejscem na mapie Polski.

Uruchomienie medycyny na uniwersytecie o katolickim charakterze spotkało się jednak z krytyką ze strony niektórych mediów, także ze strony części środowiska lekarskiego. W Polsce jednak kierunki lekarskie pojawiły się niedawno na wielu uczelniach, m.in. na Uniwersytecie Warszawskim czy na Politechnice Wrocławskiej.

To prawda, mamy coraz więcej nowych miejsc, które pozwalają kształcić nowe kadry medyczne, w tym – lekarzy.

Każda krytyka jest cenna, pod warunkiem, że służy poprawie – w tym wypadku jakości kształcenia przyszłego lekarza. To zrozumiałe, bo troska o dobre wykształcenie medyka to troska o dobre wykonywanie zawodu zaufania publicznego – o dobre leczenie… nas za 10-15 lat. Krytyka ta jednak, prócz powtarzania w kółko, że coś jest źle, powinna także wnosić pomoc w rozwiązaniu problemu.

Co do krytyki KUL, to pojawia się w niej np. kwestia braku prosektorium, choć będzie ono potrzebne dopiero od trzeciego semestru nauki, a obecni nasi studenci pierwszego roku przechodzą solidny kurs anatomii mając też do dyspozycji wirtualne prosektorium.

Temat prosektorium jest „na czasie”. Nie tak dawno ukazał się apel porozumienia rezydentów, który słusznie wskazuje, iż miejsce to, poprzez naukę na preparatach, zapewnia podstawy kształcenia anatomii oraz uczy szacunku dla zmarłego człowieka.

Zgadzam się całkowicie, ale proszę pamiętać, że ważnym jest jeszcze, by prosektoria dysponowały preparatami wysokiej jakości – tylko wówczas możemy mówić o wysokim poziomie kształcenia. Pamiętam bowiem czasy mojej nauki, gdzie nasze prosektorium dysponowało preparatami tak wiekowymi, że z trudem można je było nazwać kompletnymi. Nierzadko jako studenci zabiegaliśmy o zakup np. plastikowego modelu czaszki, bo prawdziwy był niekompletny lub zniszczony w trakcie procesu kształcenia.

Wróciłem przed chwilą z kongresu kardiologicznego w Londynie, który skupiał się na nowych technologiach stosowanych w leczeniu chorób serca i naczyń. Proszę sobie wyobrazić, że w programie kongresu były sesje naukowe poświęcone anatomii serca. Preparaty były zwierzęce, a obrazy sztucznej rzeczywistości i animacje komputerowe zastępowały atlas. Nie chcę brzmieć kontrowersyjnie – uważam, że należy bazować dydaktykę na metodach i środkach tradycyjnych, ale nie patrzmy ślepo w to wiadro z formaliną – współczesna technologia pozwala zobaczyć ciało ludzkie zupełnie inaczej – mam wrażenie nieraz lepiej i dokładniej, a konfrontowanie tych obrazów z technologią stosowaną już dziś rutynowo w diagnostyce obrazowej pozwoli studentowi przystępniej zrozumieć anatomię człowieka.

Wśród najważniejszych argumentów za tym, żeby otwierać kierunki lekarskie na polskich uczelniach jest to, żeby poprawić dostęp do lekarzy. O tym, że w Polsce brakuje personelu medycznego mówi się już od dawna, ponieważ raporty wskazują, że pod tym względem jest u nas najgorzej ze wszystkich krajów Unii Europejskiej.

W Polsce lekarzy jest rzeczywiście za mało, jednak jestem zdania, że obok kształcenia nowych kardiologów czy onkologów należy rozwijać także te zawody wypełniające lukę między lekarzem a pielęgniarką. Lekarz jest najdroższym ogniwem kadr ochrony zdrowia.

Tak, jak przed chwilą mówiłem, lekarze, których teraz kształcimy, wejdą na rynek dopiero za 10 lat i będą jednak oni sporo kosztować, więc ważną sprawą jest to, żebyśmy równolegle dawali coraz więcej kompetencji zarówno pielęgniarkom, jak i asystentom lekarzy, którzy pracują przy zabiegach operacyjnych. Tak się dzieje w innych krajach Europy Zachodniej, więc warto się temu przyglądać i wprowadzać także u nas.

Na koniec chciałbym zapytać, jak to się stało, że wybrał Pan zawód chirurga serca? W wywiadzie-rzece z Pana ojcem wspomniał on, że początkowo studiował Pan prawo, by w końcu stać się jednym z najlepszych specjalistów w zakresie kardiochirurgii i transplantologii klinicznej.

Moja droga była zawiła. Na etapie studiów zdawałem sobie sprawę, że ojciec jest postacią, którą bardzo trudno dogonić, a wręcz niemożliwym jest przebić jego legendę jako fenomenalnego lekarza, ale również dobrego organizatora ochrony zdrowia. To, co jednak było w nim najważniejsze i co jest ogromnie ważne także dla mnie to to, że był przede wszystkim bardzo dobrym człowiekiem.

Rzeczywiście szukałem swojej drogi zarówno w prawie, jak i w biznesie, ale w rezultacie przemyśleń, a także rozmów z moim wujkiem, który też jest lekarzem i miał chyba największy wpływ na wybór mojej drogi zawodowej, wybrałem zawód lekarza. To wujek Mirek pokazał mi trochę inne oblicze pracy, która pozwala realizować się zarówno w zawodzie jak i w czasie wolnym.

Po studiach nadszedł czas stażu podyplomowego. Pracowałem w powiatowym szpitalu, gdzie na „zwykłej” internie poczułem moc słowa – zwykłej rozmowy z chorym. To właśnie doświadczenie interny, która ujęła mnie swym codziennym i zupełnie zwykłym przebywaniem z pacjentem, badaniem lekarskim, farmakoterapią, diagnostyką obrazową opartą na skromnym zdjęciu rtg i starym aparacie do usg… To było moje pierwsze i najmocniejsze zetknięcie z medycyną. Drugą specjalnością, która mnie pochłonęła wówczas była ginekologia, ale bardziej – położnictwo, głównie ze względu na emocje, które jej towarzyszą.

Wybrałem kardiologię, którą rozpocząłem pod okiem prof. Kalarusa i członków jego zespołu. Pod kierunkiem prof. Knapika i jakże wielkiego, nie tylko budową ciała, dr. Jacka Puzio szkoliłem się w anestezjologii i intensywnej terapii. To doświadczenie pozwoliło mi starać się o pracę w USA jako research fellow – naukowiec, badacz. Dwa lata spędzone ze zwierzętami – owcami i psami, które służyły nam w badaniach doświadczalnych, pozwoliły mi doświadczyć trzech specjalności: interwencyjnej, endowaskularnej medycyny, anestezjologii i intensywnej terapii i chirurgii – wszystko oczywiście w „weterynaryjnym” ujęciu. Jakoś tak… do chirurgii było mi najbliżej. Gdy wróciłem do kraju zakończyłem kardiologię rozpoczynając długą drogę chirurgii serca.

Dziś, gdy kardiochirurgia jest dziedziną, której rozwój jest zdecydowanie wolniejszy niż kardiologii, a liczba chętnych na specjalizację jest rok w rok mniejsza od pięciu… zastanawiam się nad jej kształtem w naszych – polskich warunkach. Wewnętrzny kryzys, który ją trawi, zaogniony przez ambicje jej liderów nie służy nie tylko chorym, ale i wizerunkowi niby-elitarnej specjalności. Nowe oddziały są Polsce potrzebne – Gorzów Wielkopolski, Przemyśl, Koszalin, Nowy Sącz, Częstochowa i Lublin. Powinniśmy wspólnie, jednogłośnie jako środowisko o to zabiegać, a nie blokować i bojkotować powstawanie i rozwój tychże.

Film „Bogowie”, który opowiada o dokonaniach prof. Zbigniewa Religii, także mojego ojca, nosił tytuł mocno kontrowersyjny. Ojciec wielokrotnie prosił producenta o jego zmianę, widząc w niej zaprzeczenie postawy służebnej. Jeśli jednak „Bogowie” to doprawdy miejmy, prócz boskiego etosu, także ludzką twarz.