Wspomnienie - PU 2 (106)

ks. Alfred Marek Wierzbicki

 

Wspomnienie, a przecież ciągle żywy obraz. Człowiek na wózku, ubrany w czarną pelerynę z kapturem. Uśmiecha się zza okularów. A przed nim na pulpicie wózka stos książek, na ich szczycie leży czerwona teczka z napisem po grecku ethos. Tak zapamiętałem Wojciecha Chudego. To był prawie codzienny obrazek z lat 90., w czasie, kiedy był on zastępcą redaktora naczelnego kwartalnika „Ethos”, wydawanego przez Instytut Jana Pawła II KUL.
Ilekroć w tamtych latach na początku mojej pracy w Katedrze Etyki KUL przychodziłem do Instytutu, Wojciech Chudy siedział pochylony nad materiałami do „Ethosu”. Sam byłem wtedy początkującym autorem, który publikował w „Ethosie” i moje artykuły noszą ślady wielu skreśleń, jakich dokonywał. Umiał je oswobodzić z balastu erudycji. Starał się, aby wyfrunęła z nich myśl, zaskakująca czasem nawet dla autora. Dziwiłem się, że redaktor miał taką łatwość rozcinania gęstych tekstów i czynienia ich bardziej przejrzystymi i spójnymi dzięki prostocie, zwięzłości i oszczędności wywodów, bez kluczenia meandrami i posiłkowania się wojowniczymi armiami cytatów. Myślał z autorem, ale też w pewien sposób myślał... za autora.
Nie były to jednak moje pierwsze spotkania z Wojciechem Chudym. Wydaje mi się, że go pamiętam z czasów, gdy byłem alumnem seminarium duchownego w drugiej połowie lat 70. Było to chyba w 1977 roku, gdy po raz pierwszy uczestniczyłem w Tygodniu Filozoficznym. W trakcie dyskusji wniesiono na podium kogoś na wózku. Nie zapamiętałem o czym mówił, ale to, jak mówił było niezwykle zajmujące. Może moją uwagę przyciągnął jego charakterystyczny głos. Fizycznie bardzo słaby, ale z bardzo wyraźną intonacją, przekonującą, że mówiący wie, o czym mówi. Było to pierwsze spotkanie, to znaczy zobaczyłem go i usłyszałem. Jest jakieś prawo pierwszych spotkań z wybitnymi osobowościami. Spotkania takie zawierają jakąś zapowiedź. Zapragnąłem poznać go bliżej. Stało się to dopiero kilka lat potem, kiedy już po święceniach kapłańskich podjąłem studia filozoficzne. Wtedy już sporo o nim wiedziałem.
Wojciech Chudy na przełomie lat 70. i 80. stał się postacią znaną. Aktywnie wtedy uczestniczył w ruchu niezależnej kultury opozycyjnej. Był redaktorem i autorem pisującym w „Spotkaniach”. Było to pierwsze pismo drugiego obiegu w PRL, ukazujące się bez zgody cenzury. Zrodziło się ono w środowisku studentów i doktorantów KUL. Współtworzyli je Janusz Krupski, Janusz Bazydło, Piotr Jegliński. Inicjatywę tę bardzo wspierali Adam Stanowski i o. Ludwik Wiśniewski OP, duszpasterz akademicki, któremu bardzo zależało na rozwijaniu u studentów postaw obywatelskich.
Kiedy rodziła się „Solidarność”, Wojciech Chudy wspólnie z Adamem Stanowskim zaangażował się w redagowanie pisma „Miesiące”, którego wydawcą był Zarząd Regionu Środkowo-Wschodniego NSZZ „Solidarność”. W skomunizowanej i zsowietyzowanej Polsce czas był mierzony symboliką miesięcy. Był Czerwiec, był Październik, był Marzec, był Grudzień, był Lipiec i był Sierpień. Były to miesiące przełomów, jakieś prześwity suwerenności w mrokach opresji, jaką stanowiła Polska Ludowa. Jesienią 1981 roku ukazał się pierwszy numer „Miesięcy”, drugi miał się ukazać na Boże Narodzenie. Ale sprawcy stanu wojennego skonfiskowali cały numer i nie dotarł on już do rąk czytelników. Z okazji 25-lecia „Solidarności” ukazał się dopiero jego reprint.
Po „Miesiącach” był „Ethos”, w którym Wojciech Chudy rozwinął swój redaktorski talent. Pisywał ponadto do innych pism, wydał kilka zbiorów felietonów. Kiedy przegląda się numery „Ethosu” z lat 90., łatwo dostrzec, jak wiele jest w nich z bogatej osobowości Wojciecha Chudego. To on najczęściej wybierał tematy i autorów. Prowadził z nimi korespondencję. Zdarzało się, że odrzucał już napisane artykuły, jeśli nie mieściły się w stylu „Ethosu”, o którego klarowność dbał wspólnie z ks. prof. Tadeuszem Styczniem.
Już po śmierci Wojciecha Chudego dowiedziałem się, że był on nie tylko współtwórcą Instytutu Jana Pawła II i długoletnim zastępcą dyrektora, ale sam pomysł powołania takiego Instytutu na uniwersytecie, którego Papież był profesorem, wyszedł od niego. Chciał on nawet, aby Instytut był międzynarodowym ośrodkiem. Tak się nie stało w wymiarze organizacyjnym, natomiast dzięki zagranicznym kontaktom jego dyrektora ks. Tadeusza Stycznia, jak również w niektórych przypadkach dzięki sugestiom samego Patrona tego Instytutu, sporo osób spoza Polski wniosło wkład w rozwój Instytutu, o którym na początku lat 80. marzył Wojciech Chudy. Pomysł był bardzo śmiały, wyprzedzał wręcz epokę, w której nie byliśmy jeszcze przyzwyczajeni do inicjatyw uniwersalnych, integrujących odległe nieraz środowiska. On potrafił od razu zrozumieć kulturową nowość, w jaką wprowadzał nas pontyfikat Karola Wojtyły.
Jesteśmy właśnie na progu 25. rocznicy powstania lubelskiego Instytutu Jana Pawła II. Wiele osób wspomina, że zanim Instytut zaczął formalnie działać, regularne spotkania tworzącego go środowiska odbywały się w domu Wojciecha Chudego. Tych spotkań było bardzo wiele.
Patrzę na Profesora Chudego jako na bardzo oryginalnego i prawdziwie twórczego filozofa, obdarzonego – nie waham się powiedzieć – niespotykanym geniuszem. Przy swej rozległej erudycji snuł własną myśl, która była dialogiem z całą tradycją filozoficzną.
Należę do tego pokolenia, które pamięta, jak w naszych latach studenckich dr Chudy prowadził prywatne seminaria heglowskie. Był uważany za heglistę, odszczepieńca i niemal filozoficznego potępieńca. Widziałem, jak jeden z naszych profesorów własną ręką zdzierał z tablicy ogłoszeń informację o seminarium heglowskim i wykrzykiwał na korytarzu: „Nie będzie heglizował młodzieży”. Sam nie chodziłem na te seminaria, gdyż wtedy jako student nie interesowałem się jeszcze myślą Hegla. Do zajmowania się filozofią Hegla zachęcił mnie później Rocco Buttiglione, gdy kontynuowałem studia filozoficzne w Liechtensteinie. Gdy już sam byłem doktorem, od czasu do czasu rozmawiałem z Wojciechem Chudym o Heglu. Odnosiłem wrażenie, że zajmował się myślą Hegla, ponieważ rozumiał jej znaczenie jako wyzwanie dla filozofa. Patrząc z tego punktu widzenia, całą filozofię Chudego – w jej niezwykle dynamicznym i bogatym rozwoju – można uznać za poszukiwanie odpowiedzi na wyzwanie Hegla.
W najnowszej książce „Społeczeń­stwo zakłamane”, która ukazała się już po śmierci autora, znajduję szczególnie wyraźne potwierdzenie tej konstatacji. Stawia on tam pytanie: przemoc czy prawda? Świat współczesny, jego kultura, jawi się jako dramatyczne zderzenie przemocy i prawdy. Bez uchwycenia owej dialektyki nie można go zrozumieć i nie można w nim twórczo uczestniczyć jako świadek prawdy.
Filozoficzna myśl Wojciecha Chudego jest głęboko osadzona w tradycji realistycznej, nawiązującej do tomizmu, metafizyki Szkoły Lubelskiej, ale pojawiają się w niej własne akcenty, niespotykane u większości uczniów ojca Mieczysława Krąpca. Zasadnicze tematy, jakie podejmował to: osoba, wspólnota i dzieje. Swą uniwersytecką karierę zrealizował jako kierownik Katedry Filozofii Wychowania, działającej w Instytucie Pedagogiki KUL. Tam uzyskał możliwość rozwinięcia etyki w jej szczytowej fazie dopełniającej, w której etyka normatywna staje się etyką wychowawczą.
W filozofii Chudego daje się zauważyć konsekwentny rozwój, jakby organiczne budowanie systemu. Zaczął od metafizyki jako filozofii bytu. Bliski mu był realizm egzystencjalny. Nigdy nie porzucił rudymentów realistycznego uprawiania filozofii, wypracowanych przez ojca Krąpca. Ale Wojciech Chudy od razu zauważył podmiot. Zauważył mianowicie to, że byt poznajemy poprzez refleksję. To w refleksji może nastąpić ujrzenie bytu – a więc poznanie prawdy – lub zamazanie bytu, aż do wszelkich tego „zamazania” konsekwencji w postaci samozakłamania i nihilizmu. Nie przypadkiem w swej rozprawie habilitacyjnej mówił o pułapce refleksji. W myśli Chudego w nowej poniekąd syntezie spotykają się dwa nurty filozofii lubelskiej: obiektywistyczny nurt metafizyki Krąpca, kładący nacisk na realność bytu i nurt filozofii wypływającej od Karola Wojtyły, w którym w centrum zainteresowania znajduje się człowiek jako osoba z właściwą jej podmiotowością i świadomością. Wojciech Chudy poświęcił swą uwagę ujęciu dynamiki społeczeństwa i dziejów, odnosząc ją do normatywności prawdy. Gdy tylko przejrzałem jego książkę „Społeczeństwo zakłamane”, zacząłem jeszcze lepiej rozumieć, że właściwie przez całe życie prowadził dialog z Heglem.
Chudemu udało się stworzyć rodzaj filozoficznej syntezy, obejmującej zasadnicze działy filozofii, dziś tak bardzo rozparcelowanej pośród specjalistów. Jest to odważne dokonanie, podjęte jakby wbrew duchowi epoki, w epoce tak mało skłonnej do syntez, chętnej do sceptycyzmu i dekonstrukcji. Wieloletnie zajmowanie się Heglem wydało bardzo twórcze owoce dla pogłębienia – jak w kontrapunkcie – realizmu w metafizyce i personalizmu w etyce.
Spotkanie różnych nurtów i zajmowanie się różnymi problemami wypływało na pewno z kontemplacji prawdy, z Sokratejskiej wręcz troski o duszę i autentycznie etyczny poziom dyskursu publicznego. Wartość dzieła filozoficznego Wojciecha Chudego zdaje się polegać na tym, że umiał uchwycić pewien moment, w którym trzeba było dokonać scalenia i uporządkowania różnych dróg filozofii. Pokazał on – co warte jeszcze raz podkreślenia – wspólnotowy i zarazem personalistyczny, a więc nieredukowalnie moralny w swej dynamicznej osnowie charakter ludzkich dziejów.
To zdumiewające, że człowiek fizycznie słaby, zdany na pomoc innych, tak wiele dokonał w życiu, które trwało zaledwie 60 lat. Pracował chyba w każdej chwili. Jego wózek zawsze był obładowany książkami, a z tyłu jeszcze była kieszeń, również pełna książek i notatek robionych trudnym do odczytywania, trochę wykręconym, pismem. Zawsze imponowało mi jego oczytanie. Można było z nim porozmawiać o książkach z dziedziny filozofii, z myśli społecznej i politycznej, z literatury. Sporo rozmawialiśmy o współczesnych poetach. Fascynował się poezją Miłosza, Herberta i Kawafisa. Chłonął nowości i doskonale się orientował w klasyce. Dla niego wszystko warte było zainteresowania. Znał się na filmie, nieobcy był mu teatr, słuchał wiele muzyki. Zostawił bardzo piękny i mądry tekst „Teatr prawdy bezsłownej”, poświęcony teatrowi Leszka Mądzika.
Był człowiekiem wielkiego umysłu, z poczuciem humoru i właściwego dystansu. Zawsze mnie poruszała jego bardzo głęboka i szczera religijność. Nie słyszałem z jego ust skargi ani narzekania. Promieniował życzliwością.
Wojciech pozostaje nam w pamięci wspólnie ze swoją żoną Mirą. Pięknie powiedział o niej na pogrzebie ks. abp Józef Życiński: „była Cyrenejczykiem”. Napisali wspólnie kilka tekstów, ale pisali przede wszystkim wspólnie swe życie. Pewne prawdy potrafię ujrzeć, ale nie umiem ich wysłowić. Tak było zawsze, kiedy patrzyłem na państwa Chudych. Widziałem ich jako ludzi niezmiernie eleganckich. Wojciech był estetą, a jego żona umiała tę estetykę wyrazić. Żadnemu mężczyźnie nie prawiłem komplementów dotyczących stroju. Wyjątkiem był Profesor Chudy. Mówiłem, jaką ma piękną muchę, jaką ładną koszulę i w jakim wspaniałym kolorze. Bardzo gustownie miał dobrane także buty, w których przecież nie mógł chodzić. Trzeba ich było widzieć razem, jak pięknie byli ubrani, w jakich tonacjach. Pamiętam jakieś spotkanie latem, kiedy założyli obydwoje pełne fantazji kapelusze. Ich syntonię najlepiej widzę w obrazach. Mam mnóstwo takich obrazów w pamięci i mnóstwo kolorów. Ciemne zielenie sukni Miry, a kiedy indziej złocienie. Ciemne kolory marynarek Wojciecha, a innym razem jasne, stosownie do chwili i klimatu spotkania. Te kontrasty zdradzały jakąś intensywną emocjonalność. Była to niespotykana twórczość w dziedzinie zewnętrznej ekspresji ich obojga. Naprawdę celebrowali piękno swego małżeństwa.