Dwa spotkania

 

Młody Ksiądz z Krakowa, zaproszony na nasz Uniwersytet, nie był skory do nawiązywania kontaktów. Zjawiał się zresztą na krótko, trudno więc było oczekiwać od Niego towarzyskich inicjatyw. W życiu Uczelni był to okres bardzo szczególny, pozornie najgorszy - czas izolacji, getta, ostrych restrykcji i prześladowań, okres oznaczany później kryptonimem: „miniony”. Równocześnie była to epoka największej integracji wewnętrznej: w pełni realizowała się wówczas idea universitatis jako communitas uczących i studentów. Miniaturową wspólnotę tworzył również dom profesorski przy Bibliotece Głównej KUL; tym samym kluczem otwierały się wszystkie mieszkania, nieraz dosłownie wspólnotowe; uprawialiśmy wieczorne spacery i pogawędki, a przyjezdni często stawali się gośćmi niemal całego domu.


W taką aurę wszedł i Ksiądz Karol Wojtyła. Nie pamiętam już, na którym piętrze zjawił się najpierw: może przywiodła Go pani Lola - jak wiadomo - zawsze chytra na ciekawych ludzi. Co najdziwniejsze - związał się szybko właśnie z nami, wilniukami, mimo naszych uprzedzeń do „galileuszy”. Rozbroiły nas celne, ale i trochę kpiną podszyte żarty i uśmiechy krakowiaczka. Zwłaszcza z Lolą szybko skrzyżował szpady.


Byliśmy grupą młodych przybyszy; chcieliśmy odświeżyć Uczelnię, odmłodzić ją metodologicznie, stworzyć nowe tradycje. Spędzało się wakacje ze studentami (w Smołowie albo we Fromborku), uczestnicząc żywo w ich życiu, w zawodach sportowych, biegach, pływaniu (niestety, bez sukcesów). Był to też okres perypatetycznych seminariów, wspólnych wypraw górskich i ... niekończących się dyskusji, w których wyostrzali się przyszli krytycy: Łapiński, Jastrzębski, Szymański, Mamoń.


W którym roku Ksiądz Wojtyła ściągnął mnie do Krakowa? Nie pamiętam. Może w 1955 lub 1956. Organizował wówczas jakieś spotkania szkoleniowe dla księży i wrobił mnie w referat. Miał on dotyczyć języka katechezy. Bardzo się opierałam, ale nieskutecznie. Dla skruszenia tych oporów wyprawił mnie na kilka dni do Rokicin, do zaprzyjaźnionych urszulanek. Tam przygotowałam nader złośliwą wypowiedź.


Spotkanie z księżmi było bardzo burzliwe. Wyśmiewałam się mianowicie z takich zwrotów, jak: „ukochana dziatwo”, „zacna młodzieży”, „pobożny młodzieniec” czy „dziewice chrześcijańskie”, twierdząc, że nikt z młodych z takimi kategoriami się nie identyfikuje (wówczas jeszcze używali ich starsi księża). Ksiądz Wojtyła tonował moje złośliwości i uspokajał wzburzonych, ale silnie podtrzymał tezę o koniecznej przemianie języka.


Drugie spotkanie mogę już ściślej datować: był to chyba koniec lipca 1958 roku, gdy już przebąkiwano o bliskim wyniesieniu wciąż jeszcze młodego Księdza do godności biskupiej. Spotkaliśmy się zupełnie nieoczekiwanie w bardzo pięknej scenerii: na bieszczadzkiej połoninie, pełnej kwiatów i zapachów. Żar słońca zachęcał do biwaku i sjesty. Nasza mała grupka rozłożyła się więc na stoku. Nagle z bujnych traw wyłonił się samotny wędrowiec z plecakiem: był to właśnie Ksiądz Profesor Karol Wojtyła. Jakżeż odmieniony! Ani śladu zwykłych kpinek i uśmiechów. Zamyślony, jakby już przygniatał Go ciężar odpowiedzialności, nieuchronnie Go czekającej.


Dał się jednak nakłonić do wspólnego śniadania i zaraz otworzył swój plecak. Rozłożyliśmy kanapki. Rozmowa toczyła się po francusku, gdyż właśnie Bieszczadami raczyłam swoją przyjaciółkę z Francji (nie chciała w ogóle ich opuścić). Manifestowała tak gorąco swoje zauroczenie, że Wędrowiec też się ożywił. Zgromił mnie jednak, gdy zaczęłam: „Wieść głosi, że...”. Położył palec na ustach i wkrótce zanurzył się znowu w wysokie trawy. Samotną wędrówką do czegoś się przygotowywał i coś żegnał.

 

 

* Prof. dr hab. Irena Sławińska (1913-2004), teoretyk literatury i teatrolog; profesor KUL, długoletni kierownik Katedry Dramatu i Teatru na Wydziale Nauk Humanistycznych KUL, członek Rady Naukowej Instytutu Jana Pawła II KUL.