Moje wspomnienia o Koledze Jacku Krawczyku z okresu wspólnych studiów w Lublinie

Jest dla nas rzeczą arcytrudną oraz nader ryzykowną zebrać i napisać własne wspomnienia, tym bardziej gdy pragniemy jak najwierniej odtworzyć nasze przeżycia sprzed wielu lat. Wyjątkowo ryzyko to potęguje się jeszcze, gdy nasza refleksja dotyczyć ma bliskiej nam Osoby, która w niespodziewany sposób zniknęła na zawsze z naszej doczesnej rzeczywistości. Na szczęście dla mnie przy obecnych wspomnieniach – po wielu latach – mogę posiłkować się swoimi znacznie wcześniejszymi spostrzeżeniami, które powstały w 1993 roku z inspiracji naszego Opiekuna rocznika studiów teologii KUL 1985-1990 – nieodżałowanego i wspaniałego powiernika duchowego – ks. prof. Janusza Nagórnego (1950-2006). Ten Nasz Rocznik był bardzo liczny, mimo że oficjalnie było nas po wstępnych egzaminach ponad 50 osób to dzięki tzw. puli miejsc rektorskich i statusie wolnych słuchaczy urósł on jeszcze bardziej. Za sprawą wyjątkowej charyzmy i nieprzeciętnej osobowości naszego Opiekuna, który pielęgnował i budował naszą formację, tenże Rocznik stał się prawdziwą wspólnotą. Po wielu latach od zakończenia studiów ta wspólnota nadal żywo trwa i często się spotyka na zjazdach (nawiasem najliczniejsza grupa z obecnych podczas historycznego spotkania na 100-lecie KUL w czerwcu 2018 roku). Wśród wielu wspaniałych koleżanek i kolegów czerpiących z bogatej skarbnicy KUL-owskiej formacji był właśnie Jacek Krawczyk.

W roku akademickim 1985/1986 dane mi było rozpocząć studia na KUL-u razem z Jackiem Krawczykiem. Ten pierwszy rok w zasadzie minął bardzo szybko, każdy z nas był zaabsorbowany raczej własnymi sprawami. Spotykaliśmy się tak jak wszyscy, na zajęciach. Wspólne wykłady, ćwiczenia i lektorat z języka łacińskiego u pani Heleny B[łazińskiej]. Od czasu do czasu była możliwość, aby porozmawiać w czasie wizyt u kolegów z naszego roku. Już wtedy słyszałem o zainteresowaniach Jacka, ale nie znałem tego z bliska. Obserwowałem go podczas tych spotkań. Zawsze wydawało mi się, że jest pewien tego co mówi. Jacek bowiem nie starał się przypodobać i dogadzać gustom innych. Często mówił gorzką prawdę, nie starając się omijać pewnych spraw. Był bezpośredni.

Minął pierwszy rok studiów. rozpoczął się rok akademicki 1986/1987. Szczególny to czas, ponieważ miałem wtedy możliwość nieco bliższego poznania Jacka. W listopadzie 1986 roku wyjechaliśmy do Wąwolnicy na rekolekcyjne spotkanie naszego roku studiów. Wtedy po raz pierwszy mieliśmy możliwość porozmawiać nieco dłużej. Zachowało się zdjęcie z tego okresu – jestem tam w towarzystwie Jacka i Zbyszka M[ilczarskiego]. Często wracam do tego zdjęcia i wspominam ów wyjazd.

Do kwietnia 1987 roku czas mijał miarowo, tak jak poprzedniego roku. Moje rozmowy z Jackiem ograniczone były do wspólnych spotkań u znajomych lub licznych zajęć na studiach. Szczególną okazją były lektoraty z języka łacińskiego. Nigdy nie zapomnę pewnego zabawnego zdarzenia. Pewnego dnia podczas zajęć padło pytanie: Kto z państwa w końcu potrafi odpowiedzieć na ten temat? Nikt… cisza i napięcie. Nagle … rozlega się sygnał budzika w torbie Jacka. Wszyscy się długo śmieją – napięcie rozładowane. Pytanie do Jacka: „Dlaczego nosisz ze sobą budzik?”. Odpowiedź: „Zwyczajnie – zegarek mi się popsuł”. dalej na sali śmiech … sytuacja uratowana.

W maju 1987 roku, po śmieci mojej gospodyni pani Heleny J[antoń] zmuszony byłem szukać nowego lokum. Dzięki staraniom Jacka [po wyprowadzce z ul. Sowiej] zamieszkałem razem z Nim na nowej stancji w domku przy ul. Kunickiego. Dzięki tej sytuacji przez parę miesięcy miałem możliwość jeszcze lepszego poznania Jacka. Podziwiałem Go za pracowitość. W mojej pamięci mocno utkwiło mi, że Jacek zawsze coś robił. Nie usiedział spokojnie chwili. Dużo czytał, często nocami przesiadywał nad książkami. W dzień w wolnych chwilach biegał po szpitalach i placówkach opieki społecznej. Na wszelki sposób starał się zgromadzić środki dla potrzebujących pomocy. Snuł plany rozwinięcia na szerszą skalę działalności charytatywnej, przy tym starał się aby zaangażować do tego jak największą liczbę osób. Nie zawsze jednak znajdował zrozumienie. Zastanawiałem się, skąd On ma w sobie tyle energii. Późno kładł się spać i wczesnym rankiem wstawał. Starał się jak najczęściej służyć do Mszy świętej w pobliskiej kaplicy [Najświętszego Serca Jezusowego przy ul. Kunickiego]. Zawsze w ruchu, bez wytchnienia… Mówił, że Jego dewizą jest: „Żyć krótko, ale intensywnie”. Pragnął studiować medycynę, aby później służyć pomocą chorym. Chciał zostać anestezjologiem, powtarzał nieraz: „Marne będą z tego pieniądze, ale bardzo bym chciał pomagać w ten sposób ludziom”.

Wspomnę jeszcze o niezwykłym wydarzeniu, jakie miało miejsce, na naszej wspólnej stancji przy ul. Kunickiego. Pewnego dnia wziąłem jedną z Jego kaset magnetofonowych, aby posłuchać muzyki. Ku mojemu zdziwieniu nagrany był na niej sygnał karetki reanimacyjnej… Taki był Jacek. Do końca tym pochłonięty. Pamiętam, ilekroć jechało pogotowie na sygnale, Jacek ruszał z miejsca i wyglądał przez okno, w którym kierunku podąża. Coś niesamowitego, nie do opisania... Inny fakt. Kiedyś Jacek kupił torbę z wyposażeniem sanitariusza pogotowia – zagraniczne leki i podstawowy sprzęt medyczny. Zapytałem, po co mu to. Odpowiedział: „Chcę ratować ludzi, jeśli ulegną jakiemuś wypadkowi”… Cały Jacek – za długo ciułane oszczędności kupił tak drogi sprzęt. Znacznie później jeszcze dowiedziałem się że, Jacek kilka miesięcy przed zdiagnozowaniem jego choroby napisał w liście do domu na Dzień Matki swoiste credo życiowe: „Moim jedynym marzeniem jest to, by stać się naprawdę człowiekiem. Wbrew pozorom nie jest to takie łatwe. Być człowiekiem, to nie tylko głęboko jednoczyć się z bogiem, ale być bratem dla każdego drugiego człowieka. Być człowiekiem to spieszyć z pomocą, bez względu na to, kim on jest”.

Jeszcze jedno wyjątkowe wspomnienie. W czasie wizyty Ojca Świętego Jana Pawła II na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim [9 czerwca 1987 roku] Jacek pracował jako sanitariusz. Do dziś mam przed oczyma Jacka, który z poświęceniem uwija się i pomaga omdlałym ludziom. Szczególnie utkwiła mi scena, gdy Jacek wynosił z dziedzińca uniwersyteckiego nieprzytomną staruszkę. Taki był Jacek…

Niebawem Jacek przerwał studia teologiczne, aby rozpocząć pracę w pogotowiu ratunkowym w Rzeszowie. Miał nadzieję, że po okresie praktyki będzie Mu łatwiej dostać się na upragniony kierunek. Przebywając na urlopie dziekańskim napisał do mnie:

„Trzymaj się tego, co już osiągnąłeś. Nie daj się załamać. W życiu trzeba walczyć. To po prostu życiowa konieczność. Nie poddawaj się przeciwnościom losu. Zaufaj też Bogu. ile razy byłem w takiej sytuacji, że myślałem iż jest to koniec. A jednak zawsze spod sterty kamieni udawało mi się wyjść. A Matka Boża! Pamiętaj o Niej. wbrew temu, co przeciw Niej mówią ci wszyscy „naukowcy” i heretycy. Ty ufaj Bożej Rodzicielce. Ona jest twoją Matką i poprowadzi Cię tam, gdzie Bóg przeznaczył Ci miejsce. Swoje wątpliwości zostaw Jej. Ona sama wie, co jest najważniejsze dla Ciebie. Może to, że jesteś na KUL-u jest jakimś znakiem? (…) Nie ma nic gorszego niż bezczynność”.

Innym razem (15 XII 1987 roku) napisał do mnie z dyżurki pogotowia ratunkowego:

„Dziś mam dyżur na karetce reanimacyjnej:…Mam już 10-ty dyżur i już ponad 1700 km przejechanych. Wiesz to co mogę zobaczyć tutaj od <podszewki> (jeśli chodzi o problemy życia) napełnia przerażeniem. Mogę zobaczyć ludzi w takim stanie, w jakim nie mogłem zobaczyć dotąd. Spotykam się z takimi sytuacjami o jakich nawet ks. Nagórny nie słyszał. Dopiero teraz wiem, że jedyna zasada jaką można zawsze stosować, to zasada miłości. (…) Owo cierpienie człowieka jest jedyne. Jedyne dla tego właśnie człowieka. A ja nigdy nie mogę zobojętnieć na to cierpienie. Boję się, że kiedyś angażując się w każde cierpienie, w życie każdego umęczonego człowieka – załamię się. Bogu dziękuję w tym miejscu za wiarę, bo ona pozwala mi widzieć w człowieku Chrystusa, ale wierz mi ciężko jest czasem w tym wszystkim wytrzymać. Ciężko mi jest, bo przecież oprócz problemów innych ludzi mam jeszcze własne, jak choćby niepewność dostania się na AM. Ufam jednak Bogu. Ufam, że skoro natchnął mnie do tego, bym chciał pracować dla ludzi, da mi siłę, by urzeczywistnić to natchnienie”.

W kolejnym liście Jacek zachęcał mnie do wytrwałości:

„W tej chwili jestem na dyżurze i tutaj nie ma chwili wytchnienia i ciszy. Piszę prawie na kolanie (…) pamiętaj, że cokolwiek będzie się działo musisz być sobą. pamiętaj, że przeciwności losu są nie po to, by się o nie potykać, ale po to, by je pokonywać. Nie jest sztuką się załamać, ale sztuką jest z tego powstawać. (…) Wiesz, w tym całym zagonionym świecie moja praca daje mi trochę radości, mimo że jest ciężko (…) Pamiętaj o tym, co Ci zawsze mówiłem. O tym, że trzeba się piąć w górę. Ciągle w górę, nawet, gdy wszyscy są przeciw Tobie. Oddany w Chrystusie Jacek”.

Trochę brakowało mi potem Jego obecności. Choć nie ukrywam, niejednokrotnie mnie denerwował tym ciągłym: „Wstawaj z łóżka, nie śpij, bo prześpisz życie”. Budził mnie często, gdy przysypiałem pod wieczór, i nakłaniał do intensywnej nauki. Tak, a ja nie miałem tyle siły co On. Dzisiaj wszystko to (choć nie do końca zachowało wyrazisty kształt), po 30 latach od momentu śmierci Jacka w mojej pamięci odżywa od nowa. Na mojej drodze – a szczególnie podczas okresu studiów – miałem okazję i szczęście poznać wielu wspaniałych ludzi. Wśród nich był mój serdeczny Kolega pochodzący z Palikówki na Podkarpaciu, którego bezustannym marzeniem było „leczyć dusze i ciała ludzkie”.

 

 

Marek Robert Górniak


WSPÓŁPRACA

ikona
ikona
ikona
ikona
ikona