Czcigodni wielce i kochani Państwo,

 

najserdeczniej Państwu dziękuję za obecność, tak zaszczytną dla mnie i prawdziwie radosną, z serca za nią dziękuję. Dziękuję Magnificencji Księdzu Rektorowi i Dostojnemu Senatowi za przyznanie mi tak zaszczytnego medalu. Dziękuję Czcigodnej Pani Dziekan i Wysokiej Radzie Wydziału Filozofii za inicjatywę tego wyróżnienia. Księdzu Rektorowi, Pani Dziekan i p. mgr Annie Szałek za przygotowanie uroczystości; podobnie dziękuję także p. Michałowi Młodzikowskiemu, znakomitej Schola Gregoriana pod kierunkiem p. prof. Beaty Bodzioch, kulowskim mediom. Ten medal, to zaszczytny dar, zwłaszcza, że otrzymuję go od swoich, którzy tak dobrze znają moje ograniczenia i słabości. Najgłębiej jak umiem, dziękuję.

 

Ekscelencji, Wielkiemu Kanclerzowi KUL, Magnificencji, Ks. Rektorowi, Pani Dziekan i Ojcu Profesorowi Marcinowi Tkaczykowi dziękuję za wielkodusznie piękne słowa. Dziękuję zwłaszcza za rozrzutne słowa wyszukanej laudacji; nie będę się sumitował, że na nie zupełnie nie zasługuję, bo to oczywiste; ale nade wszystko po prostu cieszę się z tych słów, zwłaszcza że wypowiedział je logik i filozof ocierający się o genialność; cieszę się i dziękuję tym bardziej, że doświadczyłem przez lata od Ks. Arcybiskupa, Ks. Rektora, Pani Dziekan i Ojca Profesora w tak wielu wymiarach prawdziwej życzliwości, lojalności i pomocy; to wielki dar i chyba tak znowu nie tak oczywisty, a tym bardziej częsty; bardzo, bardzo dziękuję.

 

Uczestnicząc w tego rodzaju uroczystościach mówiłem sobie: na Boga, jeśli przyjdzie ci w czymś takim uczestniczyć: nie mów pompatycznie, a nade wszystko nie mów o sobie, tylko podziękuj; ważny nie jesteś ty, ale Ci, którzy zechcieli przyjść dla ciebie i okazać ci życzliwość. By nie było więc pompatycznie ograniczę się do dwóch żartów o mojej drodze życiowej.

 

Bliska jest mi – naturalnie pamiętając o zasadzie toute proportion gardée – refleksja cesarza potężnej w oświeceniu monarchii austriackiej, Józefa II, który u schyłku życia miał powiedzieć do pewnego opata w podwiedeńskim Laxenburgu, by na grzebalnej krypcie napisać „Hier liegt ein Fürst, der trotz der besten Meinung keinen seiner Pläne durchsetzen konnte”, co w wolnym tłumaczeniu można oddać Tu spoczywa książę, który przegrał we wszystkich swoich przedsięwzięciach. Klęsk, także zmarnowanych szans, płaskich słabości było w moim życiu stanowczo zbyt wiele i za nie z pokorą Pana Boga i ludzi przepraszam.

 

Ale jest też inne powiedzenie z bliskiej mi Austrii, które szczęśliwie przezwycięża grobową noc poprzedniej konstatacji: „Są szczęśliwi, są szczęśliwsi i są Wiedeńczycy”; kto popijał wiedeńską kawę i kosztował pyszne ciasteczka: torcik Sachera czy ciepły pachnący Apfelstrudel, ten wie, że jest z czego się w Wiedniu cieszyć; tak też i ja cieszę się ze swojego życia, relatywnie długiego, a dzięki dobremu Panu Bogu, czasem i owocnego, i przy tym w dobrym wcale jeszcze zdrowiu, zwłaszcza w tak cudownym towarzystwie, jak Państwo tu łaskawie obecni. Jak częstokroć powtarzam: otrzymałem od Boga, od losu, od środowisk, w których przyszło mi pracować, więcej niż pragnąłem, a nawet więcej niż marzyłem; od jakiego zaś czasu dodaję z przekonaniem – i więcej niż na to zasłużyłem.

 

Jeśli zaś chodzi o drugi element wystąpienia, o słowa podziękowania, to u końca mojej akademickiej drogi proszę pozwolić mi na jakąś ogólniejszą konstatację. Chciałbym – choć pewnie to nieoryginalne, a może i budzące pewne wątpliwości – porównać aspektywnie ludzkie życie do sceny przy sadzawce Siloe. Tak wiele w nim zależy od tego, czy w odpowiednim momencie, choćby i w naszej ocenie późno, ofiaruje nam ktoś wielkodusznie swoje wsparcie, uwierzy w nas, a my – mówiąc kolokwialnie – gryząc trawę, a może i piach, potrafimy tę szansę, choćby i nieporadnie, wykorzystać. Niech mi więc wolno będzie przywołać dzisiaj przynajmniej niektórych ludzi, zwłaszcza tych, którzy zainicjowali kolejne etapy mojej drogi akademickiej, bo może nie będę miał już okazji zrobić tego publicznie.

 

Wejście na tę drogę zawdzięczam moim cudownym rodzicom, nauczycielom i księżom, do których naprawdę miałem ogromne szczęście; a byli tak cudownie różni, pełni ciepła i dobroci, a kiedy indziej prawdziwie wymagający, podsuwający lektury i kreślący wyzwania. To dzięki nim odkryłem w Kościele katolickim, prawdziwej mojej matce, w pełni świadomie przynajmniej już od 18 roku życia, czyste i nie wysychające nigdy źródło prawdy i pochodnię wolności, która pozwala mi na swobodną twórczość i w tym tworzeniu wielkodusznie wspiera. To dzięki temu źródłu i tej pochodni przez kilkadziesiąt lat mogłem z radością pisać i uczyć.

 

A właściwa droga akademicka? To najpierw niezapomniane studia teologiczne w seminarium lubelskim, czyli w prawdziwej atmosferze KUL; z głębokim oddechem, uczące odwagi myślenia, wyzwalające od lęku o przyszłość, od strachu przed tym co nowe, choć niepewne; uczące także pokory, że to co robimy jest tylko skromne. Proszę pozwolić, że z tego etapu wspomnę tylko ks. prof. Edwarda Kopcia, ówczesnego dziekana Wydziału Teologii, który wysłuchawszy na seminarium ostatniego rozdziału mojej, ponoć nawet niezgorszej pracy magisterskiej, powiedział – no, nie jest to całkiem takie kompromitujące. Zapamiętałem tę uwagę na całe życie, tym bardziej, że na studiach filozoficznych słuchałem po wielokroć, jak mawiał ks. dziekan Stanisław Kamiński, że aby uprawiać naukę, filozofować trzeba się przez długie lata mozolnie się uczyć, ale jednak po to, aby coś w życiu odważyć się zrobić; nauka wymaga bowiem tyleż odwagi i determinacji, co i pokory, pogodzenia się z tym co i na ile potrafię. Tej pokory, ale i tej odwagi, jak również intelektualnej swobody w podejmowaniu wątków ważnych, ukazywanych w tak różnorodnej perspektywie miałem szczęście uczyć się od prawdziwej plejady niezapomnianego kręgu profesorów.

 

W tym kontekście chciałbym przywołać ks. prof. Franciszka Greniuka, ówczesnego rektora seminarium lubelskiego, bez którego nie studiowałbym filozofii, po dwóch latach parafialnego duszpasterzowania. Ks. rektor Greniuk zorganizował krąg osób, którzy wyprosili u ks. bpa Bolesława Pylaka decyzję o skierowaniu mnie na studia.

 

A potem nie mogę nie przywołać z wdzięcznością p. prof. Jana Czerkawskiego, który zaproponował mi pisanie pracy doktorskiej; nauczył mnie raz na zawsze samodzielności badawczej, mówiąc: jak ksiądz napisze doktorat to niech mi przyniesie; choć podpowiedział mi temat, sam określiłem źródła i samodzielnie sformułowałem wariantywne sposoby ich interpretacji, kategorializacji omawianego nurtu. To była świetna szkoła intelektualnej swobody, ale i odpowiedzialności, też nie do zastąpienia; po kolejnych 8 latach parafialnego wikariatu taki doktorat profesorowi przyniosłem.

 

I znów powtórzyła się sadzawka Siloe, kiedy ks. prof. Jerzy Misiurek przygarnął mnie do redakcji Encyklopedii katolickiej, wielkodusznie i bez żadnych grantów latami wydawanej przez Uniwersytet; to była ogromnie żmudna praca w świecie bez internetu, ale i świetna szkoła różnorodności tematycznej, od mikrobiologii po mistykę, ale i działań zespołowych, docierania się rozwiązań, nawet szkoła pokory, bowiem tak naprawdę nie liczył się indywidualny sukces, gdyż wtórne było autorstwo tekstów; ważne było tylko dzieło o istotnym kulturowo znaczeniu, nie tylko w wymiarze naukowym, ale – jak to nie tylko wówczas postrzegałem – i o znaczeniu ewangelizacyjnym, jako duszpasterstwo słowa pisanego.

 

I wreszcie sadzawka, przy której zatrzymał się ks. abp Stanisław Wielgus, ówczesny charyzmatyczny rektor KUL, gdy po odejściu na emeryturę p. dr. Kazimierza Wójcika zatrudnił p. dr Joasię Judycką, a mnie powierzył zajęcia zlecone; po pół roku jednak przyjął mnie – a miałem wówczas już 43 lata – na Wydział Filozofii, który jednak przez kolejne półtora roku dzieliłem z Encyklopedią. Ks. rektor nauczył mnie nie tylko odwagi intelektualnej, śmiałych pomysłów, ale i – co sobie ogromnie cenię, choć nie potrafię naśladować – autentycznego szacunku wobec studentów; jak prawdziwy arystokrata był wspaniałomyślny wobec studenckich błędów, potknięć, ale nade wszystko ukazywał im wielkie wyzwania, wszak – powiadał – nawet krople drążą skały; patrzyłem zawsze z podziwem jak wielki rektor przepuszczał przy wejściu z prawdziwą szarmancją nie tylko Fürstin von und zu Lichtenstein, ale i skromną studentkę; była to pouczająca lekcja.

 

Po habilitacji na przystanku Siloe pojawił się niemal natychmiast małomówny, ale tak do bólu znający skomplikowanie, a często i przewrotność życia, nade wszystko zaś wiernie strzegący dobra Wydziału, zaprawiony w prorektorstwie p. dziekan Stanisław Kiczuk, który nakazał mi zostać prodziekanem, a potem przypadkowo tak jakoś wyszło, że i dziekanem. To był jednak szczególny dar w moim życiu, choć niektórzy na tej sali wiedzą, że wszystkiego czego pragnąłem w życiu, to tylko nie urzędów; jednak coś tam się udało przez ten czas zrobić.

 

Chyba właśnie dzięki dziekaństwu udało mi się podjąć może najważniejszą na mojej akademickiej drodze, jeszcze niezakończoną inicjatywę Dydaktyki Filozofii, jak ufam wpisującą się w misję naszego Uniwersytetu, zwłaszcza że odpowiada ona reformie nauczania filozofii w seminariach duchownych odpowiednio do wskazań Stolicy Apostolskiej. I w dziekaństwie, i w redagowanej serii, przez długie lata niezastąpioną pomocą służyła mi i służy osoba najbardziej skromna ze skromnych, która jest zawsze kiedy trzeba i wszystko potrafi, pani doktor Ania Starościc, która podźwignęła dziadka przy sadzawce Siloe, choć jej to teraz coraz trudniej przychodzi, bo troszczy się o męża i śliczną Mimi, a da dobry Pan Bóg, że wkrótce i o kolejne pacholę.

 

To krótka lista, stanowczo zbyt krótka, jak na długą litanię nazwisk, którą – jak w litanii do wszystkich świętych – noszę i w pamięci, i w sercu, i w codziennej modlitwie za tylu cudownych ludzi. Tę relatywną krótkość wywodu wymusza formuła dzisiejszego spotkania, wszak mamy swe obowiązki. Wszystkim zaś niewymienionym, a na tej sali jest tak wielu z nich, z serca dziękuję. Dziękuję zwłaszcza mojemu Wydziałowi Filozofii, bez którego nic przyzwoitego bym nie zrobił; cudownie zdolnym uczonym i życzliwym ludziom, którzy błyszczą tak jasno na niebie polskiej filozofii.

 

Uniwersytetowi zaś, mojej prawdziwej matce, w którym miałem zaszczyt i radość pracować przeszło 30 lat w duchu prawdy i wolności, życzę, by nie tylko cieszył się chlubną przeszłością, ale też, by był dalej ceniony w środowisku akademickim i to nie tylko w środowisku kościelnym; choć bowiem słusznie chlubimy się naszą wielką przeszłością, częstokroć ocierającą się o heroizm, to przecież – Państwo wiedzą to lepiej ode mnie – nade wszystko liczy się to czym jesteśmy dzisiaj i czym będziemy w przyszłości; nasze dzisiaj, a jeszcze bardziej jutro, to – jak to mówił przekonywująco na uroczystościach jubileuszowych w czerwcu ubiegłego roku p. prof. Stefan Sawicki, długoletni prorektor KUL – to przede wszystkim dzieła ambitnie poważne i trwałe, które dajemy czy raczej powinniśmy hojnie dawać Kościołowi i naszej Ojczyźnie.

 

Tego, jak też prawdziwej radości i wielu osobistych sukcesów Państwu serdecznie życzę. Bardzo też Państwu dziękuję za cierpliwą obecność podczas dzisiejszego spotkania.

 

 

Autor: Andrzej Zykubek
Ostatnia aktualizacja: 19.11.2019, godz. 14:46 - Andrzej Zykubek