Prof. dr hab. Jerzy W. Gałkowski

 

 

Podziękowanie

 

 

Jest zwyczajem, że w podobnych okolicznościach jubilat może zabrać głos. Przede wszystkim składam wszystkim tu obecnym ciałem i duchem serdeczne podziękowanie wraz z wdzięcznością. Na pierwszym miejscu dziękuję Uniwersytetowi, Wydziałowi Filozoficznemu, Mistrzom, którzy są fundamentami trwałości naszej uczelni. Mistrzowie to odrębny wielki temat byli to zaprawdę wielcy ludzie. Dziękuję przyjaciołom, kolegom, studentom wszystkim, którzy tworzyli i tworzą Uniwersytet.

 

Dzisiejszy czas wpisuje się poniekąd w jubileusz 100-lecia naszego Uniwersytetu. W skali historii kultury to nie jest czas najdłuższy, choć jest niezwykle znaczący, bo równy z czasem odzyskania niepodległości naszej ojczyzny. W skali jednostkowego życia jest jednak czasem poważnie je przekraczającym. Dotyczy to wszystkich obecnych tutaj.

 

Dla mnie znaczy ogromnie wiele, bo z mojego 80-letniego życia aktywnie spędziłem w tych murach długi czas jak na jedno życie, bo 54 lata, w tym studia i praca. Można więc powiedzieć, że poniekąd nabrałem wartości muzealnego zabytku, co proszę wziąć pod życzliwą uwagę.

 

Przyjechałem tutaj z drugiego końca Polski. Wybrałem ten uniwersytet mając dzięki lekturze, a pochłaniałem wielkie ilości zadrukowanego papieru, pewne rozeznanie w jego pozycji, znaczeniu i możliwościach, choć tak naprawdę nie było ono wielkie, ale dla mnie wówczas wystarczające. Pobyt tutaj potwierdził i umocnił moją decyzję. Z czasem coraz bardziej docierało do świadomości, że znalazłem się w intelektualnym centrum polskiego chrześcijaństwa, i nie tylko. To w owym czasie dodawało otuchy, dodawało ducha, i zobowiązywało. Tu odbyłem studia, uzyskałem wszystkie dyplomy i tytuły.

 

Dla mnie, dla nas wszystkich w tym czasie, Uniwersytet nasz był skarbnicą i źródłem wiedzy. Tu nauczało aktualnie lub pozostawało w świeżej jeszcze pamięci wielu najpoważniejszych polskich uczonych. Tu tworzyła się w mozole pracy, w żywych dyskusjach, w ciszy bibliotek i gwarze seminariów nowa postać wiedzy, nowa postać kultury. Kształtowała nas nie tylko akademicka wiedza, ale także, a to w klaustrofobicznej atmosferze ogólnej sytuacji było ogromnie ważne, świeże powietrze wolności, przyjaźni, patriotyzmu, wiary. Był to czas Październikowej odnowy Polski i soborowej odnowy Kościoła. Dzięki politycznej odwilży do życia wróciła duża część społeczeństwa, wróciła z więzień, z ukrycia, z zakamarków społecznego odsunięcia i poniżenia.

 

Zobaczyliśmy ich i zobaczyliśmy ilu nas idzie razem w tym samym kierunku, jakie mamy doświadczenia, zobaczyliśmy co i jak możemy w Polsce robić, a w miarę swoich możliwości robiliśmy i robimy to nadal. Dzięki soborowi, któremu przecież towarzyszyliśmy wszyscy swoim zainteresowaniem, nawet entuzjazmem oraz uczestnictwem w nim naszych profesorów, zaczął się ogromny i długi proces odnowy trwający jeszcze dziś, i miejmy nadzieję, że będzie trwał dłużej, bo ecclesia semper reformanda est. Żaden z tych procesów nie dokonywał się bezboleśnie, bez strat i poświęceń. Ale to nas hartowało. Odnosząc się znów do Jana Pawła II, uniwersytet służy prawdzie, wolności i życiu (przemówienie w dniu 9.VI. 987).

 

Szkoła życia była tutaj twarda. Niedostatki, po prostu bieda, chociaż dokuczliwe, były łagodzone wzajemną życzliwością, powszechnie istniejącą wówczas w naszej uczelni, wzajemną znajomością (było nas przecież tak mało) i przyjaźnią. Nie do wiary, jak długo może przetrwać przyjaźń, mimo różnicy wieku, stanowisk, poglądów, historii życia; mimo wzlotów i upadków. Ale przecież prawdziwa przyjaźń jest wierna. W dobrym się cieszy z drugim, w złym drugiego nie opuszcza. Na ogół zdaliśmy te egzaminy. Nasz uniwersytet był nie tylko szkołą przyjaźni, ale również kolebką i szkołą szacunku dla drugiego, był wspólnotą, "w której spotykają się uczeni i uczniowie, profesorowie i studenci [...] zespoleni wspólnym celem i wspólnym zadaniem" (Jan Paweł II, 9.VI. 1987).

 

Jubileusz jest spojrzeniem w tył, jednak każe również spojrzeć w przyszłość. Można mieć nadzieję, że dzięki bezinteresownemu dążeniu do prawdy, miłości, przyjaźni i szacunku, które wypływają z niego i wpływają do niego, dzięki mądrości będzie trwał wysoko na skale, a jubileusze ten bliski i te dalsze potwierdzą podtrzymywanie ducha, wyrażonego w dewizie Veritas in caritate. Oby po stu latach ktoś, może jakiś inny sędziwy jubilat, znowu mógł te słowa powtórzyć.

 

 

 

* * *

 

 

 

Myśląc o uniwersytecie można życie w nim widzieć pod postacią kręgów. Jednym z pierwszych jest krąg, którego centrum stanowią nasi mistrzowie. Najlepiej jest poznać mistrza z własnego doświadczenia, najlepiej mieć mistrza. Jest sprawą znaną, że mistrzowie się zmieniają wraz z postępem życia. Najpierw mistrzami są rodzice. Są to mistrzowie w pewnym względzie absolutni: wszechwiedzący, prawie wszechmogący i bezbłędni, najlepsi i najpiękniejsi. Potem dołączają inni. Oni są dla nas wzorem, który chcemy powielić, ideałem, który podziwiamy.

 

Jesteśmy jakby całkowicie od nich zależni. Później nadchodzi czas wzorowania się na rówieśnikach. W okresie kontestacji młodzieńczej sytuacja zmienia się całkowicie. Poprzednie wzory mądrości i dobra stawać się mogą swoim przeciwieństwem. Przestajemy myśleć i odczuwać ich myślami i odczuciami, a szukamy własnych, więc te poprzednie musimy zburzyć i odrzucić. Jest to proces bardzo gwałtowny, burzliwy i dokuczliwy dla otoczenia. W wyjściu z tego stanu pomaga nam czas, rozwój osobowy i jakiś nowy autorytet, wzór osobowy, stający się dla nas nowym mistrzem. Staramy się iść w jego ślady, ale już bardziej o własnych siłach.

 

Zakończenie tego procesu może odbyć się na uniwersytecie. Tu kontynuowany jest proces zdobywania własnej autonomii. Nie jest to jednakże koniec naszych poszukiwań mistrza, gdyż nadal jesteśmy jeszcze w pewnej mierze uzależnieni od zewnętrznego autorytetu, ale wskazują one na dalsze postępy naszej autonomii. Już w okresie dojrzałości dochodzi do nowej kontestacji, nie tak burzliwej, jak poprzednia, a mianowicie do nabrania dystansu, nawet odrzucenia poprzedniego autorytetu. Stajemy całkowicie "na własnych nogach", stajemy się całkowicie, na ile człowiek może, samodzielni i autonomiczni. Przyjmujemy coś z poprzedniego autorytetu, coś odrzucamy. Kształtujemy się sami.

 

Oczywiście proces wzrostu osobowego może zostać zatrzymany na każdym z tych etapów i nie osiągnąć ostatecznego wyrazu. Dlatego też tak ważny w procesie kształtowania uniwersyteckiego jest czas i sposób dojrzewania. Wówczas możemy dojrzalej wybrać mistrza, a potem stać się mistrzem dla innych. W tym ostatnim przypadku nie my stajemy się sami i bezpośrednio mistrzem, ale stajemy się taki mi dla innych, i według innych, gdy staramy się o własną autonomię, stawiając sobie własne cele i skutecznie je realizując. Nie jest się mistrzem po prostu, mistrzem się zostaje dla kogoś, a nawet więcej to inny stawia nas w takim położeniu. Pozycja mistrza jest relacjonalna: ktoś jest dla kogoś mistrzem, bo ktoś jest uczniem kogoś. Można więc powiedzieć także, że nie tylko mistrz rodzi uczniów, ale także uczniowie rodzą mistrza. Chcę wyrazić homagium swoim mistrzom, którzy tutaj działali i których tutaj doświadczyłem.

 

Relacja mistrz uczeń może występować w różnych dziedzinach życia i na różnych płaszczyznach. Jesteśmy na terenie uniwersytetu, więc w odniesieniu do niego trzeba szukać określenia tego zjawiska. Pierwszą rzeczą, jaka się nasuwa, to sprawa wiedzy, poglądów naukowych. Czy mistrzem jest ten, kto wymaga przyjęcia swoich poglądów (uczeń kopią mistrza), czy też ten, kto po maga w wydobywaniu z ucznia jak najwięcej jego możliwości i doskonałości, kto pomaga w spełnianiu się ucznia na jego własną miarę? Odpowiedź wydaje się jasna. Jednakże przez naśladownictwo można przynajmniej na początku dążyć do wymarzonej doskonałości. Dobrze jeśli wzór do naśladowania jest rzeczywiście mistrzem, to znaczy posiada rzeczywiste, a nie pozorne wartości. Następuje przenoszenie doświadczenia i wartości na następne pokolenie. Ja miałem szczęście takich mistrzów spotkać. Bytujemy na styku dwóch momentów rzeczywistości, obiektywnego i subiektywnego. Stan obiektywny to faktyczne wartości, którymi mistrz się wykazuje.

 

Zasadniczą podstawą tej relacji, tego oddziaływania jest głównie wspólna praca, dyskusja. Wówczas mistrz działa nie siłą autorytetu, ale przekonywaniem, dialogiem, dążeniem wspólną drogą do prawdy. Dobry mistrz przyjmuje, że uczeń może mieć rację, że także od niego można się uczyć. Mistrz nie musi trwać niezmiennie w swoich poglądach, może zmieniać swoje poglądy także pod wpływem ucznia, ale ze względu na prawdę. Autorytet więc nie jest funkcją stanowiska, dlatego mistrz nie może automatycznie nim się posługiwać i wymagać posłuchu.

 

Poczucie autorytetu jest raczej w uczniu i w ten sposób oddziałuje. Mistrz nie działa dla zdobycia autorytetu, ale dla zdobycia prawdy. Ta dążność, jeśli jest skuteczna, nadaje mu siłę autorytetu. Dążenie do prawdy, a nie zdobywanie pozycji autorytetu powinno być celem działalności nauczającego, autorytet jest ważnym, ale ubocznym skutkiem zdobywania prawdy. Kto dąży tylko do zdobycia autorytetu, ten zamiast niego może zdobyć śmieszność. Wspólne działanie prowadzi do nawiązywania kontaktów na płaszczyźnie osobistej. Nawiązują się więzi przyjaźni, szczególnie jeśli wiąże się z tym postawa życzliwości i sprawiedliwa wzajemna ocena dokonań.

 

W nauce najwyższą rolę, najwyższą wartość gra prawda. Sytuacja uniwersytetu wskazuje, że relacje między nauczycielem/mistrzem a uczniem są bardzo złożone i ambiwalentne. Z jednej strony można mówić o wspólnej podrzędności mistrza i ucznia wobec wiedzy i prawdy. Znane jest określenie Pani Filozofia. Prawda jest ponad relacją mistrza i ucznia. Obaj są równie jej podporządkowani, obaj mają do niej dążyć. Oni są razem dla prawdy. Inaczej jest w dydaktyce. W tym wypadku mistrz/nauczyciel jest dla ucznia, ma go wspomagać, a więc w tym aspekcie jest przyporządkowany uczniowi, ma mu służyć w dążeniu do zdobywania umiejętności dochodzenia do prawdy. W sprawach wiedzy zaś to mistrz wskazuje drogę ze względu na większe do świadczenie i znajomość rzeczy. Tutaj uczeń jest (względnie) podporządkowany mistrzowi. Tak więc stosunki między mistrzem a uczniem nie są ani proste, ani jednoznaczne.

 

Powstanie europejskich uniwersytetów zbiegło się w czasie z tworzeniem się innych społecznych struktur, a mianowicie cechów rzemieślniczych, stąd pewne ich podobieństwo. Na poziomie najniższym był uczeń, potem czeladnik, który wykazał się już jakąś znajomością rzeczy, na najwyższym poziomie zaś mistrz. Nie od rzeczy jest przypomnieć, że proces konstytuowania się mistrza nazywany był wyzwoleniem -wyzwolił się na mistrza, wyszedł więc z podległości, stał się samodzielny dzięki dokonaniu pracy, która znalazła uznanie w oczach innych, wcześniejszych mistrzów. Podobnie, mutatis mutandis, było i jest nadal w wielu uniwersytetach, szczególnie europejskich. Asystent, która to funkcja w obecnej Polsce jest w zaniku, to uczeń; doktor, a więc wykazujący już uczoność, to czeladnik pracujący pod okiem swego mistrza; zaś profesor to mistrz, już samodzielny. Doktor wykazuje się uczonością, ale jeszcze nie jest uznany za w pełni gotowego do samodzielnej pracy i pozostaje nadal podległy mistrzowi. Być może chodzi tutaj o przekonanie, że umiejętność kierowania innymi (i sobą!), to najwyższy kunszt dojrzałej osobowości. Mistrzem dla innych, profesorem zaś zostaje się po procesie uznania swojej działalności naukowej i dydaktycznej przez innych mistrzów.

 

Nie wiadomo dlaczego proces ten w ostatnich czasach został skomplikowany i wydłużony. W łacinie średniowiecznej (A. Jougan, Słownik kościelny łacińsko-polski, Miejsce Piastowe 1948, s. 485) ten ostatni tytuł pochodzi od słowa professio, jawne wyjaśnienie, jawne wyznanie. Można domniemać, że w tym wypadku chodzi o jawne wyjaśnienie i wyznanie swoich poglądów naukowych, o odważne wyznanie poznanej prawdy. W ten sposób mistrz/profesor (czyli wyznawca prawdy) okazuje się być samodzielnym, bo wyzwolonym z niewiedzy i lęku głoszenia prawdy. Chociaż słowa zmieniają swój sens z biegiem czasu, to jednak warto zajrzeć do starych ksiąg, by dotrzeć do pierwotnego ich sensu. W słowniku łaciny klasycznej (W. Kruczkiewicz, Słownik łacińsko-polski, Kraków 1907, s. 506) odnajdujemy takie, między innymi, znaczenia słowa magister (mistrz): najstarszy, sternik, przewodnik, doradca. Pod słowem praecipio (od czego pochodzi praeceptor-nauczyciel) zaś: pierwej rozpocząć, naprzód objąć. Sens tych słów wyraźnie jest połączony, bo przecież mistrz jest zarazem nauczycielem (praeceptor). Mistrz, nauczyciel, jeśli ma przewodzić i nauczać, to wpierw musi sam poznać to, czego ma uczyć, ma być starszy, chociaż nie koniecznie chodzi tu o jego wiek, a raczej o czas poznania; ma sterować rozwojem ucznia. Niektórych nazywa się mistrzem ze względu na wyjątkową wiedzę, czy sprawność w pewnych dziedzinach. Mamy więc mistrza koloru, rysunku, mistrza paradoksu, mistrza dowcipu, mistrza sportowego. Oznacza to, że posiedli jakiś rodzaj doskonałości.

 

Jednakże są tacy, którzy nazywani są Mistrzami przez duże "M". To jest coś zupełnie innego. To są Mistrzowie mądrości, na którą składa się nie tylko wiedza, ta "książkowa", ale wiedza życia, niepowtarzalna ocena świata, oraz dobroć, po prostu miłość człowieka. Taki jest Mistrz po prostu.

 

Miałem wielkie szczęście w swoim życiu, bo tutaj, na tym Uniwersytecie, spotkałem wielu mistrzów, a przede wszystkim spotkałem Mistrza przez największe "M". Mistrza, który łączył w sobie wiedzę naukową, mądrość, dobroć, miłość i świętość. Pełnego Człowieka. Wszystkim im dziękuję. Dla wszystkich mam szacunek. Wszystkim wyrażam wdzięczność.

 

 

 

 

* * *

 

 

 

Następny krąg życia uniwersyteckiego to koledzy. Przy okazji uniwersytetu dużo mówi się o mistrzach i nauczycielach, ale są przecież jeszcze rówieśnicy, koledzy i przyjaciele. Oni mają również wielkie znaczenie w formowaniu postawy naukowej, i szerzej postawy życiowej. Wchodzą tutaj w grę koledzy z seminarium, wykładów i kół naukowych, z akademika, a także koledzy spoza rodzimego uniwersytetu, spotykani przy różnych innych okazjach, w moim przypadku to przyjaciele z KIK-u warszawskiego, ale przede wszystkim z trwającej już 60 lat przyjacielskiej grupy nazywającej się Święta Lipka. Wracam jednak do kolegów uniwersyteckich.

 

Koledzy uniwersyteccy dodają naszym działaniom bodźca. Będąc razem widzimy ich wysiłki i osiągnięcia; w rozmowach dowiadujemy się o uzyskanej przez nich wiedzy, która wzbogaca naszą wiedzę i poszerza nasz horyzont intelektualny; ich osiągnięcia pomagają usunąć naszą inercję, zachęcają do wysiłku, wskazują drogę, poszerzają zakres wiadomości. Oddziaływanie nie dotyczy tylko sfery intelektualnej. Radości i smutki osób otaczających uwrażliwiają na wartości, na drugich, ich sytuacja porusza i pobudza nasze przeżycia. Dzięki temu wzrastamy.

 

Mój los tak się ułożył, że przy okazji uniwersytetu mogę mówić o rodzinie. Uniwersytet, według słów Jana Pawła II (przemówienie w dniu 9.VI. 1987) winien być prawdziwą wspólnotą wszystkich w nim bytujących, "miejscem nie tylko prawdy naukowej, ale i prawdy życia". Ta moja podstawowa komórka społeczna, cała, jest przecież częścią tego tutaj uniwersytetu. Tym większa więc jest moja wdzięczność wobec niego. Rodzina ta nie jest jednak tylko jakąś małą i mało ważną komórką, ale to bardzo szerokie, słoneczne, pełne radości mieszkanie mojego życia. Cieszę się nią i dziękuję jej w całej pełni za wspólnotę życia. Dwa pokolenia już zamieszkały w tym dużym i tym mniejszym domu, a zanosi się i na dalszy ciąg. Cieszmy się więc sobą.

 

 

 

 

 * * *

 

 

 

 

I jeszcze trzeci krąg. Przy okazji wspominania starych dobrych czasów mówi się przeważnie o swoich nauczycielach czy mistrzach. Chcę tutaj odwrócić perspektywę spojrzenia. Chcę mówić o uczniach. W obecnej sytuacji nie jest mi zręcznie o tym mówić, tym bardziej, że źle czuję się w przypisywanej mi skórze mistrza, ale temat nasunął się sam, gdy wspominałem moich mistrzów, bo jego korelatem jest właśnie uczeń. Oczywiście jest to także wspomnienie osobiste, bo przeszedłem drogę od gąsienicy do poczwarki, zanim stałem się, jeśli się stałem, jakimś tam motylem czy raczej ćmą. Teraz mówię o dawnych studentach, uczestnikach wspólnej drogi, o towarzyszach wyprawy w krainę Pani Filozofii, a obecnych kolegach, o przyjaciołach, następcach (to ostatnie dotyczy i czasu i miejsca), o zajmujących się filozofią bezpośrednio, lub stosujących filozofię w swoim życiu mam nadzieję, że znakomita większość tak czyni. Wszystkich ich obejmuję przyjaźnią, choć może nie wszyscy tak samo patrzą na mnie. Wiem jednak, że jest przynajmniej spora grupa, z którą nawiązałem trwałe więzy. Nie wymieniam ich z imienia, ale przecież sami to dobrze wiemy.

 

Wracam do dawnych czasów. Wspominając je, mówi się raczej o wdzięczności wobec swoich nauczycieli, mistrzów, i słusznie. Mniej natomiast wyraża się wdzięczności wobec uczniów i to już nie jest słuszne. A przecież jeśli filozofię rozumieć nie tylko i nie wyłącznie jako trud poznawania rzeczywistości, ale jako pewien specyficzny i jakże niełatwy sposób życia, sposób bycia w tej rzeczywistości, sposób zgodny z ujmowaną prawdą, to trzeba zobaczyć wkład innych, właśnie studentów i współpracowników w swoje życie i w "swoją" filozofię. Nawiązuję tutaj do mojego pierwszego, nie w sensie czasu, ale znaczenia, mistrza. Podkreślał on wagę i moc bezpośredniego zetknięcia się z drugim. Chodzi mi również wracając do jeszcze dawniejszego mistrza wielu z nas, i nie tylko nas tutaj o Sokratesa, o słynne powiedzenia gnoti seauton. Najcenniejsze poznanie siebie samego dokonuje się także, może nawet przede wszystkim, w spotkaniu z drugim, dzięki przejrzeniu się w lustrze jego twarzy, co stało się kanonem współczesnej filozofii. A im bardziej ten drugi jest zanurzony w erosie, czyli w życzliwości, miłości czy przyjaźni, tym cenniejsza dla nas jest jego twarz i oczywiście on sam.

 

Choć wzrok już nie ten, jak głosi piosenka, to w pamięci widzę wszystkie twarze, oczy, wpatrzone w wartości i cele, w zadania, które chcieliśmy wspólnie podejmować. W części się nam to udało, w części nie; jednym udało się bardziej, drugim mniej. Ale wszyscy zajrzeliśmy w głębię bytu, w otchłań istnienia, prawdy, dobra i piękna. One nas uczyniły wspólnotą ratio, wspólnotą umiłowania mądrości. Wzmacniając wzajemnie swój naturalny pęd do prawdy pytaniami i odnajdywanymi rozwiązaniami, wyostrzyliśmy sobie wzrok i zaszliśmy razem dalej i głębiej, niż moglibyśmy zajść osobno. Wnikaliśmy i do platońskiej pleromy i do realnego, arystotelesowskiego bytu. Wracając do nieocenionego Sokratesa każdy z nas mógł przekonać się ile nie wie i powtórzyć dewizę, wyrażaną może nieco ponad miarę wiem, że nic nie wiem.

 

Wykłady wymuszały pracę, a seminaria były dla mnie, z jednej strony, dobrymi lekcjami intelektualnej pokory (ileż to jeszcze nie wiem), z drugiej zaś, wzmocnieniem mocy działania (trzeba się dowiedzieć). To jedna strona medalu, a druga jest taka, że te twarze i oczy pozwoliły zajrzeć w siebie, spojrzeć na siebie z zewnątrz, skorygować mniemanie o sobie samym, ulepszyć siebie (czy aby to się udało?). To drugi powód wdzięczności. Jest i trzeci. Uczyliśmy się wzajemnie siebie samych, uczyliśmy się wzajemnego szacunku, bycia we wspólnocie. Jest więc za co uczniom-przyjaciołom dziękować, jest za co być im wdzięcznym. Dziękuję Wam, kochani.

 

Chciałbym jeszcze coś dodać. Zazwyczaj umieszcza się filozofię w murach uniwersytetu, choć jako przestroga czasami i poza nimi, w głowach niezbyt rozsądnych ludzi ("nie filozofuj"). Ten drugi przypadek pomijam. Otóż filozofii nie można uwięzić w murach nawet najbardziej szacownego uniwersytetu. Przecież filozofia nie dla każdego jest, a nawet nie może być zawodem, czyli sposobem zarabiania na chleb. Czy można sobie wyobrazić społeczeństwo, po ulicach którego chodziłyby tabuny zawodowych filozofów? Przerażająca wizja. Jednakże nie można odmówić nikomu możliwości uniwersyteckich studiów filozoficznych. Wizji przed chwilą ukazanej można przeciw stawić wizję społeczeństwa bez filozofii i filozofów. Jeszcze bardziej przeraża społeczeństwo nie mające rozeznania poprawnego myślenia, społeczeństwo bez umiejętności rozpoznawania wartości, bez możliwości rozumnego kierowania swoim działaniem... słowem bez tego, co daje, a przynajmniej co powinna dawać filozofia, społeczeństwo barbarzyńskie.

 

Mówię tutaj i to z wielkim uznaniem o tym, co można nazwać filozofią stosowaną, o życiu osobistym i społecznym kierowanym prawami myślenia, wartościami, zasadami. A cóż lepiej uzbraja intelektualnie w to wszystko jak nie teoria, jak nie filozofia? Od wielu lat mam możliwość obserwowania losów życiowych absolwentów filozofii, jednych bliżej, innych dalej. W bardzo wielu przypadkach ich intelektualne przygotowanie jeśli tylko zechcieli go użyć znakomicie się sprawdza w życiu. Spotkania z rozmaitymi ludźmi kierującymi całymi zespołami pracy potwierdzają wielką społeczną użyteczność ludzi znających filozofię. Także w innych działach wiedzy, działach nauki i sztuki, filozofia jest wielce przydatna. Nie trzeba chyba w tym doborowym gronie uzasadniać wartości myślenia filozoficznego w życiu prywatnym, w życiu społecznym, gospodarczym, politycznym, kulturalnym. Mówię o tym dlatego, że nieraz spotkać się można z nieuzasadnionym poglądem o zbyteczności filozofii, lub z żalem, że nie wybrało się innych, bardziej "konkretnych" i dochodowych studiów. Otóż trzeba z wielkim naciskiem podkreślić, że filozofia nie jest przynajmniej w zasadniczym sposobie ujęcia zawodem, nie jest po to by zdobyć materialne środki życia, a filozof nie jest zwyczajnym zjadaczem kartofli. Filozofia, jak sama nazwa wskazuje, jest umiłowaniem mądrości, zaś powołaniem filozofa jest wnoszenie mądrości w życie. A to można czynić w każdym stanie, w każdym wieku, dzięki każdej wiedzy i umiejętności, w każdym sposobie pracy i życia. Każdy może być filozofem.

 

I myślę, że w takiej właśnie wspólnocie bytujemy tu i teraz. Wszystkie te kręgi naszego życia charakteryzują się czymś nie zwykle, a nawet bezwzględnie ważnym, to przyjaźń, szacunek, będący rdzeniem platońskiego erosa, ale również rdzeniem miłości bliźniego. Ani miłość ani przyjaźń nie szukają równych sobie, aby w nich zamieszkać, one tę równość rodzą. Dlatego można powiedzieć, że w świetle filozofii, w świetle miłości mądrości zanikają podziały, nie ma już mistrza i ucznia, bo wszyscy jesteśmy wędrowcami poszukującymi mądrości, a promotorem na tej drodze wiodącej ku radości wspólnoty jest prawda. Ten eros, miłość czy przyjaźń, mają wiele postaci. Są to wielkie nasze dobra, a zrozumienie tego jest odblaskiem mądrości. Jak głosi łacińskie adagium bonum est diffusivum sui, dobro jest samo-rozlewne. Szacunek dla prawdy domaga się szacunku dla człowieka, w tym wyraża się mądrość, zaś uniwersytet to zadanie, w którym "chodzi o kształtowanie ludzkich sumień i uwrażliwianie ich na takie podstawowe wartości, jak życie, dobro, wolność, prawda, miłość, sprawiedliwość i międzyludzka solidarność" (Jan Paweł II, list do KUL, 29.VI.1992). Cieszmy się więc, bo w ten sposób powszechnie rozlewamy w świecie dobro. Przynajmniej taką nadzieję daje nam filozofia.

 

Czas mowę kończyć.

Autor: Andrzej Zykubek
Ostatnia aktualizacja: 14.06.2017, godz. 19:54 - Andrzej Zykubek